[Recenzja] Little Battlers eXperience

Wyobraźcie sobie, że znów jesteście dziećmi, nastolatkami. Mamy czasy PRLu, bądź wczesne lata 90., gdzie dzieci bawią się tetrisem kupionym w kiosku za 5 zł i robotami zdolnymi zmienić się w jakiś pojazd, np. w pociąg. Skupmy się na tematyce robotów. Dzieciaki bawiły się nimi nieustannie, co chwila chwaląc się nowym modelem zdolnym zmienić się w fajny pojazd oraz trzymać broń. Niektórzy je modyfikowali, inni organizowali pseudo walki, gdzie lwią część odgrywała wyobraźnia dziecka. Stare dobre czasy, co? Teraz przenieśmy się do roku 2050, gdzie każde dziecko może kupić sobie bojowego, zdalnie sterowanego i w stu procentach modyfikowalnego kieszonkowego robota. Witamy w świecie, gdzie najmłodsi są zdolni uratować świat!

Little Battlers eXperience (w skrócie LBX), bo tak właśnie nazywa się zarówno recenzowany przeze mnie tytuł jak i roboty, to najnowsze dziecko ze stajni Level5. Gra skupia się wokół tematyki LBX (swoją drogą, marka jest niezwykle popularna na wschodzie i zachodzie z anime, faktycznymi robotami do składania i innymi gadżetami), które początkowo były zwykłymi zabawkami dla dzieci. Zaniepokojeni rodzice i władze zauważyły, że te roboty są zwyczajnie zbyt niebezpieczne, ze względu na ostrą amunicję w broni palnej czy broń białą. Roboty zostały wycofane ze sprzedaży i prawie przepadły na zawsze, jednak w wyniku powstania innego wynalazku – przenośnych „kartonowych” aren – LBXy wróciły do łask, każdy zaczął ich używać, powstały oficjalne turnieje, ugrupowania, sklepy. Świat się kręci wokół tych małych cudów technologicznych. Powstały jednak również agencje terrorystyczne i ich przeciwieństwa …

Gra opowiada o chłopaku imieniem Van Yamano i jego przyjaciołach. Ojciec Vana, który wymyślił LBXy  ginie w tajemniczym wypadku samolotowym w drodze na konferencję dotyczącą robotów, a matka obwiniająca o to wszystko małe roboty zakazała naszemu protagoniście używania ich. Van przez to ciągle marzy o własnym robocie nieustannie bawiąc się pożyczonymi.  Niedługo jednak po rozpoczęciu gry, tajemnicza kobieta daje nam równie tajemniczą teczkę, której zawartość skrywa prototypowego LBXa. Oprócz tego, kobieta mówi, że celem Vana jest uratować świat. Wow, to dosyć ważna jak na nastolatka misja. Potem przez kilka kolejnych godzin zdarzają się jeszcze bardziej absurdalne i niedorzeczne pomysły fabularne. Pomimo tych absurdów fabuła wciąga, tym bardziej, że jest doprawiona ładnymi wstawkami anime na zmianę z animacjami na silniku gry, udekorowanej mocno średnim angielskim dubbingiem.

Little Battlers Experience to gra RPG, której mechanika przypomina mieszankę kilku tytułów. Z jednej strony mamy mapę miasta z paroma (dość pustymi) lokacjami do wyboru po których możemy chodzić i wykonywać różne akcje podobnie jak w serii Shin Megami Tensei. Mamy kilku NPCów, którzy z grubsza nic ciekawego nie mówią albo bądź chcą z nami walczyć. Mamy też lokacje w której następują losowe walki, zupełnie jak w klasycznym oldschoolowym jRPGu. Dorzućcie do tego tonę statystyk, przedmiotów, umiejętności i macie obraz mocno skomplikowanej gry. I tak poniekąd jest! LBX od samego początku straszy gracza toną informacji w eXtrollerze– podręcznym źródle informacji. Gra tłumaczy względnie prosto wszystkie niewiadome jednak i tak trudno się obyć bez początkowego szoku.

Jak wygląda podstawowy gameplay? Cóż… Jest trochę nieciekawy. Całość zazwyczaj sprowadza się do obejrzenia cutscenki w której dowiadujemy się mniej więcej o co chodzi i co mamy zrobić, następnie idziemy do nowej lokacji, w której znowu  oglądamy przerywnik, po drodze może stoczymy jakąś walkę i tak w kółko. Gra w żaden sposób nie zachęca nas do wykonywania subquestów. Zostały one w grze rozwiązane bardzo dziwnie. Dostajemy w menu listę obecnie dostępnych misji, wybieramy jedną, idziemy do jego zleceniodawcy (musimy go znaleźć) i wykonujemy questa. Misje te zazwyczaj sprowadzają się do utartego schematu „idź do punktu A, weź przedmiot, idź do punktu B i zostaw przedmiot”. Nuuuda! Gra nie zachęca również do częstych wizyt w sklepach by zakupić nowe części do naszego robota, bo można sobie doskonale dawać radę podstawowymi setami. Co nie znaczy, że gra jest prosta! Walki potrafią frustrować.

Jak ktoś się spodziewał turowego systemu walki robotów, to od razu rozwieje wszelkie wątpliwości. Roboty walczą dynamicznie na arenie, biegając po niej, skacząc, atakując i wykonując uniki. Nie wiem jak na New 3DSie, ale gra na klasycznej wersji w żaden sposób nie wykorzystywała funkcjonalności CirclePad Pro. Nasz robot jest cały czas skierowany ku wrogowi. Aktualny cel możemy zmienić strzałkami na krzyżaku, ale przez to, że kamera cały czas jest skierowana ku jednej z postaci (równie poruszającej się na wszystkie strony) czasem gubimy orientację i ciężko nam ogarnąć sytuację. Do tego areny mogą być wielopoziomowe, więc często może się zdarzyć, że zamiast skoczyć za wrogiem na szczyt kanionu, spadniemy prosto na dół areny i będziemy musieli się wspinać. A jak wygląda sama walka? Nasz robot może zostać uzbrojony w tarczę oraz dwie bronie. Tarcza przydaje się oczywiście do bloków, a bronie możemy zmieniać w locie używając strzałek góra/dół. Przycisk A służy do biegania/boosta w powietrzu, B skaczemu, X atakujemy, a Y włączamy menu z przedmiotami. L blokujemy a R wywołujemy menu Special Attack Routine, które są specjalnymi atakami którymi możemy wyposażyć naszego robota. Całość walki sprowadza się do mniej lub bardziej wymyślnego naciskania przycisku ataku połączonego ze skokiem i kierunkami na Circle Padzie by zrobić małe pseudo-combo i powalić przeciwnika. Po powaleniu robot jest praktycznie odporny na zadawane obrażenia, więc trzeba poczekać aż wstanie. W czasie walki ładuje się specjalny pasek umożliwiający użycie speciala.  Walki dość szybko stają się powtarzalne i nudne, a irytują zwłaszcza w sekcjach z losowymi walkami. Jasne, możemy takie walki skipnąć, ale kosztuje nas to „smar”. A tego nie chcemy, bo im mniej jednostek go mamy, tym gorzej będzie się nasz robot rozwijać. Po każdej walce tak czy inaczej tracimy jakąś jego część, więc trzeba pamiętać o regularnym smarowaniu.
LBX stoi kustomizacją. Nasz robot składa się z głowy, torsu, lewej i prawej ręki oraz nóg. Do tego dwie bronie i ewentualna tarcza.  I rdzeń. I specjalne ataki. Każdą część robota można dowolnie zmieniać, modyfikować. Zmieniają się dzięki temu statystyki robota, jak na przykład jego waga, atak, siła, prędkość, wrażliwość na dany rodzaj ciosu czy typ ataku (wodny, ogniowy, elektryczny, itd.). Możemy zmieniać elementy rdzenia robota dzięki czemu zyskamy dostęp do większej ilości specjalnych ataków, dostaniemy bonus do defensywy i tak dalej. Opcji jest cała tona i fani kustomizacji jak i zbieractwa (przecież każdą część trzeba w jakiś sposób zdobyć, czy to przez walki czy zakupy, czy automaty z losową zawartością). Dodatkowo, grając ciągle z tą samą częścią robota, ulepszamy ją, bo po każdej walce widzimy okienka z mnóstwem rzeczy które zdobywają poziom. Nasza postać zdobywa poziom. Nasz robot i jego bronie zdobywają poziomy odblokowując nowe Special Attack Routine. Części naszego robota również zdobywają kolejne poziomy. Tego wszystkiego jest całe mnóstwo, broni też jest kilka rodzajów, od mieczy, poprzez włócznie, młoty, na pistoletach i karabinach snajperskich kończąc. Lwią część gry można spędzić na dobieraniu właściwego seta pod siebie, choć i tak przez większość czasu latałem z tym co mi defaultowo gra podrzucała. Uf, tyle tego a i tak mam wrażenie, że w tym tekście tylko liznąłem wszystkie możliwości! Czy modyfikacje wciągają? Jak diabli! Czy walki i gra poza nią są nudne? Tak, ale fabuła jest na tyle ciekawa, że chce się grać dalej! Ta cała otoczka wspólnych walk, chwalenia się swoimi robotami, ulepszanie ich i przywiązywanie się do nich aż proszą się o multiplayer, prawda? Cóż – Level5 chyba za bardzo postawiło na klimat z gry/anime i choć udostępnia nam tryb wieloosobowy, tak tylko po lokalnej sieci, nie przez Internet. Bardzo szkoda, bo drzemie w tym potencjał (turnieje, ligi jak w grze?) …

Pomińmy na chwilę kwestie techniczne i przyjrzyjmy się oprawie audio-wizualnej gry. LBX wygląda bardzo dobrze na małym ekranie konsoli, grafika jest podciągnięta eleganckim cel-shadingiem. Lokacje są kolorowe i ładnie wykonane, choć ogólnie dość puste i niektóre „dungeony” wydają się robione na jedno kopyto. Modele robotów i ich części są bardzo szczegółowe i bez problemu można zauważyć ich wizualne różnice. Postacie są również elegancko wykonane. W zasadzie w kwestii grafiki jest jak najbardziej ok, pomijając momentami nijakie lokacje z losowymi walkami. Na plus zaliczam częste wstawki anime i cutscenki na silniku gry. Oba rodzaje przerywników są wykonane porządnie, i jedyne co w nich może razić to angielski dubbing, który na szczęście nie jest obecny podczas gry właściwej. No, prawie, bo zawsze na początku walki Van krzyczy irytujące teksty typu „GOOO ACHILLEEEEES!”. Uuugh… W kwestii dźwiękowej również nie ma za bardzo się do czego przyczepić , muzyka jak i efekty dźwiękowe są dość przyjemne i nie męczą ucha (pomijając wspomniany już dubbing i niektóre wstawki).

Podsumowując, Little Battlers eXperience na pewno nie jest słabym tytułem. Nie jest też tytułem bardzo dobrym. Fabuła wciąga gracza i jakoś motywuje do latania po tych pustych lokacjach i czytając dialogi. Walka jest względnie nudna, ale odpowiednio dawkowana dostarcza nawet trochę radości z grania. Statystyki jakoś idzie ogarnąć po paru godzinach grania więc to też nie jest problem. Więc co w grze nie zagrało? Na pewno brak multiplayera online. Dodatkowo dość puste lokacje i chodzenie od jednej do drugiej zdecydowanie nie zachęcają do zwiedzania i interakcji. Twórcy chyba zdecydowanie za bardzo skupili się na możliwości kustomizacji robotów, a całą resztę przygotowali na kolanie.

 

Grę do recenzji dostarczył ConQuest – oficjalny dystrybutor Nintendo w Polsce.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz