Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 3

Epilog naszych przygód

Nasza przygoda w Galar dobiega końca. Zapoznajcie się z naszymi końcowymi wrażeniami z Pokemon Sword/Shield. Pozostałe części znajdziecie [tutaj] i [tutaj].

.

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 3

Tak się spieszyłem by dogonić tych, którzy wystartowali przede mną, a tu się okazało, że dystans tego wyścigu jest dość krótki… Naprawdę… po raptem dwudziestu kilku godzinach zobaczyłem po raz pierwszy napisy końcowe, kolejne trzy i „ The End”oglądałem drugi raz. Co gorsza, pewnie jakbym nie marnował czasu na Wild Area i na Route 10, by wyewoluować sobie część złapanych już Pokemonów, to dałbym radę urwać kilka godzin od tego wyniku (może nawet zejść poniżej 20).

No ale może wróćmy do miejsca gdzie ostatnio skończyłem i kontynuujmy z stamtąd. Po pierwszej wyprawie przyszło ruszyć mi dalej w drogę, naprawdę niewiele było w stanie stanąć mi na drodze, przez drugą odznakę też przeszedłem jak przez masło i śmiało pognałem zdobywać ostatnią w tej „pętli” – ognistą. Tu po raz pierwszy zaliczyłem małe zdziwienie, bo ten Gym Leader stawiał naprawdę zaciekły opór i musiałem sięgnąć po raz pierwszy po Potiony. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie dodać, że moim towarzyszem został trawiasty stworek, a na tym etapie jeszcze nadal nie dorobiłem się żadnego wodnego pokemona do zespołu (i w sumie ten stan utrzymał się aż do samego końca mojej przygody).

Większość wyzwań przed Gymami była naprawdę fajna i miło urozmaicała rozgrywkę, no może poza ostatnimi dwoma zadaniami, które okazały się być najzwyklejszymi walkami z innymi trenerami, wielka szkoda, że nie chciało się im wymyślić jeszcze dwóch fajnych zadań, bo tak końcówka jest do bólu nudna. Mistrzostwa Ligi został utrzymane w stylistyce zawodów sportowych. Mamy kilka etapów turnieju: rundę eliminacyjną, w której uczestniczą wszyscy zdobywcy 8 odznak, potem rundę finałową, gdzie w drabince pojawiają się Gym Leaderzy i konkurują z nami, a na koniec czeka nas walka z Leonem. Naprawdę można się poczuć ja na prawdziwych zawodach. W końcu ma to jakąś strukturę, jest publika, jest doping. Choć sam wątek fabularny towarzyszący standardowemu „wystartuj w zawodach, zostań mistrzem” nie był powalający, to oprawa walk sprawiała, ze mimo wszystko było warto. O post game nie ma co wspominać, było krótkie i jak teraz na to patrzę nudne. Niby wyjaśniło odrobinę fenomen Gigamaxa ,ale też pokazało moim zdaniem, jak bezsensowny i słaby jest to pomysł.

Ta edycja Pokemonów jest niestety w moim odczuciu przeciętna. Koncept Wild Area, świetny w założeniach, został zrealizowany wyjątkowo nieudolnie i słabo, a pozostała część mapy, choć miejscami prześliczna, to jednak jest dość wąska i korytarzowa. Projekty nowych stworków są ciekawe, choć przesadzi z upychaniem tak wielu na tak małym obszarze, przez co konieczność polowania praktycznie co chwilę na stworka mającego 1-2% szans na pojawienie się potrafi doprowadzić do białej gorączki – pod koniec gry mój Pokedex był w połowie pusty. Nudna fabuła i bezsensowna „umiejętność specjalna” regionu też nie poprawiają sytuacji. Dodajmy do tego jeszcze wykastrowanie funkcji online – co im przeszkadzał GTS?

W Sun/Moon fabuła była naprawdę fajnie poprowadzona, owszem, mocno ekspozycyjna i przegadana, ale naprawdę ciekawa, która na dodatek po raz pierwszy nie stawiała nas na pierwszym miejscu. W XY pojawiły się Mega Ewolucje – koncept, który był sensownie wyjaśniony i naprawdę przypadł mi do gustu. Szkoda, że zamiast go rozwijać dalej, to postanowili wprowadzić „duże Pokemony”…

Jestem teraz mocno rozdarty. Z jednej strony chciałbym wykonać swój standardowy plan minimum na Pokemony, czyli skompletować regionalny Pokedex, z drugiej strony, gdy widzę, ile Pokemonów ma szansę na pojawienie się w danym krzaczku na poziomie 1%, to zaczynam się zastanawiać – czy naprawdę nie mam nic lepszego do roboty i chcę marnować na to czas? To znaczy biegam sobie jeszcze po Galar i ewoluuję kolejne stworki, ale z każdym kolejnym levelem i stworkiem chce mi się coraz mniej i mniej… To nie jest, niestety, kraina, do której będę chciał wracać.

.

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 3

Dotarłem do końca gry. Zostałem mistrzem Pokemon w Galar. Całkiem niezłe wyróżnienie. Jednak nie doświadczyłem tego uczucia pustki, że życie nie będzie już takie samo, jak przed rozpoczęciem podróży. Formuła rozgrywki serwowana w kieszonkowych stworkach jeszcze mi się nie znudziła, pomimo że seria już dawno osiągnęła pełnoletność. Sword i Shield nadal są bardzo grywalne, ale to inne rzeczy psują tę grę. Największym jednak problemem najnowszej odsłony jest sam Game Freak. Mając taką potężną markę, która w kilka dni uzyskuje wielomilionowe sprzedaże, twórcy podchodzą do niej tak niekompetentnie. Pierwsze przetarcie w HD mieli już w postaci Let’s Go, więc kolejny tytuł powininen wypaść zdecydowanie lepiej. Ale nie wypadł.

Wild Area – na jej temat zostało już mnóstwo napisane, więc dorzucę swój kamyczek do tego ogródka. Sam zamysł jest dobry. Otwarta przestrzeń, którą można eksplorować; żyjące Pokemony w zaroślach i w zbiornikach wodnych plus interakcje z NPC i innymi graczami. Szkoda tylko, że realizacja pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze wrażenie tego terenu nie jest pozytywne. Na początku przypominało mi to trochę Hyrule Field z Okaryny Czasu, ale nie jest aż tak źle. Będąc podłączonym do sieci, podczas jazdy rowerem klatkaż potrafi spaść do bardzo niskich wartości. Nie dziwi mnie taka sytuacja, w końcu za grę jest odpowiedzialny Game Freak – mistrzowie optymalizacji.

Trochę mam przesyt gier, które oferują otwarty świat, bo często oferują sporo nieciekawych wypełniaczy w postaci multum znajdziek i fetch questów, a co więcej, są bardzo czasochłonne. Jednak uważam, że Pokemony powinny iść w tym kierunku. Korytarzowa struktura, która nie pozwala nam dalej iść, jeżeli nie wykonaliśmy naszego głównego celu w danym mieście i nagminne prowadzenie graczy za rękę zabijają poczucie przygody. Ja chcę się faktycznie poczuć jak ten dzieciak, który wyrusza w podróż swojego życia. Eksplorować wszystkie zakamarki Galar, przeżywać porażki oraz cieszyć się ze złapania unikatowego stworka. Tego w stu procentach najnowsza odsłona mi nie dostarczyła.

W poprzedniej części mojego wpisu bardzo chwaliłem styl graficzny. Nie są to jedyne rzeczy, które przypadły mi do gustu. Do plusów z pewnością można zaliczyć design nowych stworków. Nowe Pokemony są zróżnicowane i ciekawie zaprojektowane. Szkoda, że przy sobie można mieć ich tylko sześć, bo z wyborem wybrańców było ciężko i niestety musiałem zrezygnować z kilku ciekawych pokrak. No i szkoda, że jest tak mało legend do zebrania. Nawet w leciwych RBG było ich zdecydowanie więcej.

Najmocniejszym elementem Sword i Shield jest dla mnie wyzwanie Gymów oraz nowy format Ligi Pokemon. Przed walką z lokalnym liderem zawsze trzeba wykonać jakieś pomysłowe zadanie. Już pierwsza sala, gdzie trzeba było zagonić stado Wooloo do zagrody, zaskoczyła pod tym względem. Gdy już uporamy się z wyzwaniem, następuje kulminacyjny moment. Wchodzimy na stadion przez tunel, co już jest bardzo fajnym efektem, żeby zmierzyć się z końcowym trenerem. Sama walka nie jest zbyt dużym wyzwaniem, ale cała otoczka audio-wizualna tego pojedynku jest dobrze zrealizowana. Gdy już uda się nam uporać z ośmioma liderami, przychodzi czas na zmierzenie się z szychami regionu Galar. Tym razem zamiast tradycyjnej Elite Four, czyli czterech pojedynków z rzędu, bierzemy udział w turnieju drabinkowym, gdzie w finale czeka na nas czempion. Takie rozwiązanie bardziej przypadło mi do gustu, ale twórcy mogli jednak podkręcić trochę poziom trudności. W gruncie rzeczy jedynie walka finałowa może nastręczyć trochę kłopotów, a przez resztę idzie się jak burza.

Mimo kilku miłych chwil spędzonych z nowymi Pokemonami, nie jestem z nich zadowolony. Widać, że gra potrzebuje solidnych szlifów. Po skończeniu głównego wątku nie mam potrzeby ani ochoty do tego tytułu wracać. Martwi mnie jedna rzecz – Poksy już sprzedały się w niewyobrażalnych ilościach, a to oznacza, że my jako gracze dalej pozwalamy na odwalanie fuszerki w wykonaniu Game Freak.

.

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 3

Chciałbym powiedzieć, że dawno żadne poki nie rozczarowały mnie tak mocno jak Sword/Shield, ale niestety w zeszłym roku otrzymaliśmy Let’s Go, zaś dwa lata temu obie wersje Ultra. O ile jednak remake’ów Yellow mógł bronić status quasi-spin-offa, Ultra zaś quasi wersji reżyserskiej, o tyle SS wymówek już nie ma. Rozczarowanie przyszło jednak z zupełnie innych powodów, niż chciałby głośno dramatyzujący tłum w internecie. Powtórzę to jeszcze raz – mocno ograniczony Pokedex nie przeszkadzał mi w ogóle. Powiem więcej, chętnie zmniejszyłbym go jeszcze o dobrych 100 pozycji. Krzaki w grze były wręcz przepełnione Pokami, co tylko sztucznie utrudniało złapanie tych, których akurat szukałem.

Wbrew pozorom problem nie jest też w tym, że Game Freak nie słucha fanów, ale że jest dokładnie odwrotnie. Firma tak panicznie boi się o sukces każdej części, że nie chce podejmować jakiegokolwiek ryzyka i wszelkie większe zmiany wprowadza na pół gwizdka. Mam więc nadzieję, że ludzie, którym przeszkadzał nadmiar cutscenek w Sun/Moon, są z siebie dumni, ponieważ teraz dla równowagi dostaliśmy grę, gdzie historia jest nawet bardziej szczątkowa niż w Red/Blue/Yellow oraz Gold/Silver. Fajnie, że mamy większą liczbę rywali z interesującym backstory i jeden z nich jest dupkiem, na którego czekaliśmy. Szkoda tylko, że nie mamy żadnego udziału w tych wszystkich badaniach, przygodach i osobistych dramatach, które przeżywają inni. O wszystkim, co się stało, dowiadujemy się po fakcie, z krótkiej wzmianki w dialogach przed kolejnym „rival battle”.

Problem ten widać najlepiej na przykładzie Wild Area, które miało być pokemonowym Breath of the Wild. Game Freak tak bardzo bał się tego, jak odebrana zostanie tak drastyczna zmiana formuły, że wcisnął ją na zupełne pobocze, obsadził krzakami z dzikimi pokami i więcej jej nie ruszał. Jestem też pewien, że w następnej części otwarte rejony nie zostaną dopracowane, ale całkowicie usunięte ze względu na krytykę.

Ogólne wypranie z klimatu to zresztą największy problem tej gry. Team Yell jest cudownie brytyjski z tą całą punkowo-kibolską otoczką, ale podobnie jak w przypadku głównej fabuły, cała ich historia rozgrywa się w jednym, ostatnim dialogu z ich przywódcą. Stroje postaci to zresztą niemal jedyny brytyjski akcent, ponieważ miasta i drogi są idealnie nijakie. Owszem, mamy tu lokacje nawiązujące do Londynu, Manchesteru i średniowiecznego zamku, ale żadna z nich nie wyróżnia się czymś, za co moglibyśmy je zapamiętać po odstawieniu gry. Jedynie dwa lasy z początku oraz środka naszej przygody potrafiły zbudować jakiś własny, unikalny klimat, ale to zdecydowanie za mało. W budowaniu atmosfery nie pomagały zresztą sztywne animacje postaci oraz brak jakiegokolwiek życia w miastach, jeśli pominąć obecność kibiców w okolicy stadionu po każdym meczu.

Podobnie ma się sprawa z nowymi Pokemonami – o ile większość pierwszych form mi się podobała, o tyle praktycznie żadna ewolucja nie przypadła mi do gustu. Najlepiej wypadały formy galariańskie (Corsola, Runerigus i Obstagoon ftw!), ale było ich na tyle mało, że ciężko było mi zbudować team, z którego byłbym zadowolony. Sprawy nie ułatwia również fakt, że niektóre stworki lub metody ich ewolucji są sztucznie ograniczone do Wild Area. Jest to bowiem jedyne miejsce w grze, gdzie zmieniają się pory dnia oraz pogoda. Nie zdziwcie się więc, jeśli stracicie dwa tygodnie tylko na to, by trafić na pochmurny dzień nad jednym z jeziorek, by móc złapać jednego Poka występującego tylko tutaj. System pogodowy to zresztą jeden ze słabszych elementów, gdyż nie dość, że ograniczony do jednego regionu i narzuconego dnia tygodnia, to jeszcze wymienia niemal wszystkie dostępne w danej chwili Pokemony, co jeszcze bardziej zwiększa poczucie sztuczności okolicy.

Tak naprawdę jedyne, co mogę szczerze pochwalić, to tutejsze Gymy, wzorowane nieco na meczach Premiership. Jak pisałem wcześniej, zadania są zróżnicowane i ciekawe, stanowiąc miłe urozmaicenie od ciągłych walk. Na końcu zaś czeka nas zawsze wielki stadion wypełniony ludźmi, którzy na widok dynamaxowanych form zaczynają śpiewać, co stanowi jedno z najlepszych wspomnień z Galar. Muzyka to zresztą jeden z lepszych aspektów gry, choć dużo zależy od konkretnej lokacji i aranżacji. Na pisanie o samych Dynamaxach generalnie szkoda czasu, gdyż wpływ na walki mają marginalny, zaś skupiona wokół nich fabuła i tak jest szczątkowa. Nie muszę też oczywiście dodawać, że gra jest również banalnie prosta, opcji customizacji wyglądu mało, questy poboczne całkiem wyleciały z gry, podobnie jak nietypowe formaty walk (nawet 2 vs 2 da się policzyć na palcach obu rąk), a silnik graficzny nadal nie wyrabia?

Zabawne więc, jak historia moich wrażeń z Galar zatacza koło. Zacząłem od rozczarowania pierwszym trailerem, i choć w międzyczasie nakręciły mnie zapowiedzi nowości oraz pierwsze godziny z grą, przygodę z tym tytułem kończę ze sporym niesmakiem. Wiele można było zarzucić obu częściom Sun/Moon oraz Let’s Go, ale Pokemon SS to nowy wymiar rozczarowania. Problem nie w tym, że Game Freak „poległ, próbując”, ale w tym, że kolejny raz zwyczajnie boi się próbować i pokazać, że wierzy w zmiany, które wprowadza. Na każdą jedną ciekawą nowość, jak otwarty region i dynamiczna pogoda, przypadają dwa rozczarowania ograniczoną skalą zmian oraz usuwaniem elementów z poprzednich gier zamiast dopracowania detali, które nie pozwoliły im wówczas rozwinąć skrzydeł. Doszliśmy do tak absurdalnego punktu, że nawet Dragon Quest, będący kwintesencją konserwatyzmu w jRPG, rozwija się szybciej niż Pokemony. Sword/Shield nie jest może najgorszą grą w serii, ale jest do bólu przeciętny i raczej nigdy już po niego nie sięgnę. A szkoda, bo te gry miały zdecydowanie większy potencjał.

Dodaj komentarz