[Recenzja] Sushi Striker: The Way of Sushido

Gdy sushi wejdzie za mocno

Od czasu do czasu Nintendo wypuszcza w świat indykopodobne gry produkowane we współpracy z mniejszymi japońskimi studiami. Sushi Striker: The Way of Sushido stworzone w kolaboracji z indieszero – studiem mającym w portfolio takie tytuły jak Theatrhythm Final Fantasy, NES Remix czy DSowe Cooking Guide: Can’t Decide What to Eat?, które wielokrotnie ratowało mnie, gdy nie wiedziałem, co zjeść – jest jedną z najbardziej rozbudowanych tego typu pozycji i korporacja z Kioto postanowiła sprzedawać ją za pełną cenę. Jak duży był to błąd, świadczyć mogą wyniki sprzedażowe z Japonii – w pierwszym tygodniu Sushi Striker nie znalazł nawet 10 tysięcy nabywców. A szkoda, bo dawno żadne „puzzle game” nie dało mi tyle radochy.

W świecie Sushi Striker surowa ryba z ryżem to najcenniejszy zasób, o który toczą się krwawe wojny. Ich ofiarami są między innymi dzieci, które zostają sierotami. Jednym z takich podlotków jest nasz główny bohater lub bohaterka, niezależnie od płci noszący(-a) imię Musashi (od tej pory dla ułatwienia będę używał tylko form żeńskich), która pewnego dnia podczas zbierania owoców dla młodszych kolegów i koleżanek z przytułka trafia na Franklina, wojownika sushi. Ten częstuje ją porcją tego wykwintnego dania – pomimo początkowych oporów Musashi połyka je i stwierdza, że to najsmaczniejsze jedzenie na świecie. I musi o tym powiedzieć każdemu.

Niestety w drodze powrotnej do sierocińca bohaterów napadają żołnierze złego Imperium, którzy spuszczają im łomot, a potem zabierają ze sobą Franklina. Musashi zaczyna słyszeć głosy, które okazują się nie początkami schizofrenii, a zawodzeniem Jinraia, duszka sushi, który także częstuję ją porcją smakołyku, zawierając z nią swego rodzaju pakt. Musashi, podobnie jak Franklin, staje się wojownikiem sushi i postanawia przemierzyć świat, by znaleźć uprowadzonego znajomego i głosić dobrą nowinę o narodowej japońskiej potrawie.

Nie o prostą i naiwną historię tu jednak chodzi (nawet sami twórcy nie traktują jej na szczęście zbyt poważnie), a o walki z innymi wojownikami sushi. Po przystąpieniu do starcia na ekranie pojawia się siedem pasów, po których przesuwa się żarełko – trzy należą do przeciwnika, trzy do nas, a jeden jest wspólny dla obu uczestników starcia. Kluczem do zwycięstwa jest łączenie sushi o tym samym kolorze, co ładuje pasek umiejętności naszego duszka, a jednocześnie pozostawia stertę pustych talerzy, którymi… ciskamy w przeciwnika. Tak – w Sushi Striker zbijamy paski życia wrogów, zarzucając ich zastawą domową. Ataki wykonujemy samodzielnie, klikając po kolei na sterty, którymi chcemy uderzyć lub czekamy, aż „rzucą się same” – dzieje się to, gdy mamy już pięć stosów i właśnie zbudowaliśmy kolejny.

Łączenie „na pałę” kilku talerzy z sushi nie jest najbardziej promowanym przez grę stylem rozgrywki – bardziej opłaca się tworzyć długie łańcuchy złożone z kilkunastu, czasami nawet ponad dwudziestu elementów o jak najlepszym kolorze: sushi na srebrnym talerzu zada więcej obrażeń niż sushi na czerwonym talerzu, ale mniej niż to na złotym. Warto równocześnie zadbać o to, by kolejne łańcuchy były tego samego koloru co poprzedni – atak przynajmniej trzema stertami talerzy tej samej barwy to kombos. To oczywiście opis sytuacji idealnej – układanie długich łańcuchów nie jest bowiem takie proste. Na jego zbudowanie mamy siedem sekund, a łączyć ze sobą możemy tylko sąsiadujące naczynia bądź takie, między którymi jest pusta przestrzeń. Przeszkodzić w sukcesie chcą nam także oponenci, ale możemy się im zrewanżować.

Tu do gry wchodzą wspomniane duszki – możemy mieć ich bowiem całkiem sporo. Niektóre zostaną nam dane w wyniku wydarzeń fabularnych, inne przyłączą się do nas zaintrygowane naszymi umiejętnościami, a jeszcze inne znajdziemy w swego rodzaju zadaniach pobocznych. Każdy duszek dysponuje jednym talentem, który może mieć efekt pozytywny (dla nas) albo negatywny (dla przeciwnika). Rodzajów zdolności jest naprawdę multum – Jinrai ujednolica kolor wszystkich talerzy na naszych pasach, Penzo zamienia sushi w słodkości, które odnowią nasz pasek życia, Tigazo zwiększa obrażenia dzięki podłączeniu elektryczności, Clouzo powoduje, że z talerzy wroga znika sushi, a Dragokan na kilka sekund trzykrotnie przyspiesza szybkość poruszania się pasów oponenta, co odbiera mu smak życia. Nasi podopieczni zdobywają poziomy i mogą nawet ewoluować (w niektórych przypadkach kilkukrotnie), choć bonusy po przemianie są raczej symboliczne. W każdej walce możemy skorzystać z trzech duszków, choć nasza ekipa składa się z pięciu pomocników – rezerwowi także dostają doświadczenie. Drużynę możemy zmienić w każdej chwili – nie musimy chodzić do Pokemon Center czy coś. Naprawdę nie wiem, skąd do głowy przyszło mi porównanie z kieszonkowymi stworkami. Naprawdę.

Poziom trudności rośnie w miarę jedzenia. To znaczy progresu – czeka na nas dobrze ponad 100 plansz, na które poświęcić trzeba kilkanaście lub nawet więcej godzin. Początkowo nietrudno o wysokie noty – te zależą głównie od czasu, w którym uporamy się z przeciwnikiem – a także gwiazdki, które otrzymujemy po spełnieniu specjalnych warunków: zakończenia starcia z odpowiednim procentem paska życia, wykończenia wroga porządnym kombosem czy wygraną bez użycia umiejętności duszków. Jeśli zbierzemy ich wystarczająco dużo w danym regionie świata gry, odblokujemy dodatkowe plansze. Z czasem jest trudniej i do niektórych starć, zwłaszcza tych obarczonych specjalnymi warunkami, takimi jak limit czasowy czy możliwość zadania obrażeń tylko za pomocą długich łańcuchów, zdarzało mi się podchodzić kilkukrotnie. Jeśli się zablokujemy, w sukurs przychodzą pomocne przedmioty, na przykład pozwalająca „wskrzesić się” jednorazowo fasolka. Albo zmiana taktyki. Albo po prostu grind, który jest ułatwiony o tyle, że nieco doświadczenia zyskujemy także po przegranej. Ale spokojnie – skoro ja grindować nie musiałem, to wy też nie będziecie.

Budżetowość gry widać głównie po oprawie, która momentami przypomina pozycje tworzone w prawie zapomnianej już na szczęście technologii Flash – poszczególne postacie to narysowane portrety, które mają kilka póz, a ich animacje są… dyskusyjne, dyplomatycznie mówiąc, choć ma to swój urok. Mamy też scenki anime (i to całkiem sporo), których jakość przywodzi na myśl raczej rysowane na szybko wypełniacze z Dragon Balla niż najnowszy film Makoto Shinkaia (jeśli nie obejrzeliście jeszcze Kimi no na wa, to proszę, zmieńcie ten stan rzeczy). Zastrzeżeń nie mam do muzyki, chociaż peanów na jej cześć też z mojej strony nie uświadczycie. Na plus warto zapisać jej zmienność podczas walk – od razu słychać, czy wygrywamy, czy jesteśmy w sytuacji podbramkowej. I nie jest to to okrutne pikanie z Poksów. Za wiele nie napiszę wam z kolei o pojedynkach z innymi graczami – próbowałem kilkukrotnie, ale nie udało mi się znaleźć przeciwnika przez internet, a lokalnie… Wiecie, jaka jest szansa na spotkanie kogoś z 3DSem i własną kopią Sushi Striker? No właśnie.

No dobra Elan, to kupować czy nie? Powiem tak: jeśli przekonuje was dostępne w eShopie demo, to kupować, ale gdy będzie w niższej cenie. Obecnie Sushi Strikers kosztuje w cyfrze prawie tyle samo co największe premiery na Switcha czy 3DSa, a w pudełku znaleźć można je tylko trochę taniej i zupełnie nie dziwię się, że prawie nikt tej gry nie kupił. To pozycja bardziej udana i rozbudowana niż chociażby recenzowane przez nas w ubiegłym roku Tank Troopers, ale nie na tyle, bym umiał uzasadnić wydanie na nią 200 złotych – gdybym nie dostał kopii recenzenckiej, na pewno bym jej nie nabył. Pozostaje mieć nadzieje, że Japończycy zetną cenę o połowę i przypomną graczom o tej udanej przecież pozycji, do której na pewno jeszcze wrócę, bo pomimo ujrzenia napisów końcowych wydaje mi się, że gra coś jeszcze przede mną ukrywa…

Grę dostarczył ConQuest Entertainment – oficjalny dystrybutor Nintendo w Polsce.

Sushi Striker: The Way of Sushido

2 komentarze

  1. Wczoraj po 25 h fajnej i przyjemnej rozgrywki zobaczyłem napisy końcowe z lekkim masterowaniem poziomów. W moim przypadku nie żałuje wydanych (170 zł Switch), ale faktycznie demo mnie do siebie przekonało. Na pewno jest to pozycja bardziej udana i jeżeli trafi się obniżka w granicach 100 zł to szczerze polecam zakupić. Elan z online miałem tak samo – nikt tej gry nie kupił 🙂

Dodaj komentarz