[Recenzja] Story of Seasons: Trio of Towns

Rolniczenie od dawna nie było tak przyjemne

Muszę się wam do czegoś przyznać. Od jakiegoś czasu prześladowała mnie pewna niepokojąca myśl: że gry harvestmoonopodobne nie są już dla mnie, że to już zamknięty rozdział w moim życiu. Pierwsze Story of Seasons porzuciłem po kilku godzinach, zmęczony okropnie przegadanym samouczkiem, długim czasem podróży z farmy do wioski i dziwnymi rozwiązaniami, takimi jak targ, który był jedynym miejscem, w którym można było sprzedać płody rolne. Nawet powszechnie wynoszone na piedestały Stardew Valley nie zmieniło tego stanu rzeczy – w grze Erica Barone’a nie poczułem za grosz klimatu, którymi ociekały klasyczne odsłony serii Marvelousa, z niezwykle grywalnym do dziś Friends of Mineral Town z Game Boya Advance’a na czele. Ku uciesze mojej rolniczej duszy, Trio of Towns udało się „wrócić” mnie dla cyklu – pomimo kilkudziesięciu godzin zabawy, nadal mam ochotę pielić grządki, wywozić gnój i podrywać lokalne dziewczyny.

Słowem wyjaśnienia: choć w Japonii seria nadal nosi taką samą nazwę jak zawsze, czyli Bokujō Monogatari, kilka lat temu doszło do zamieszania z nazewnictwem zachodnich wersji gier cyklu. Jeśli widzicie gdzieś pozycję o tytule Harvest Moon wydaną po odsłonie A New Beginning, uciekajcie gdzie pieprz rośnie. Prawa do nazwy Harvest Moon zatrzymał dla siebie dotychczasowy wydawca serii, Natsume, któremu samodzielne tworzenie rolniczych gier wychodzi, nie owijajmy w bawełnę, fatalnie. The Lost Valley zgarnęło smutnie niskie noty, a jeśli obejrzycie w sieci zwiastuny nadchodzącego Light of Hope, szybko przekonacie się, że zamiast być światłem nadziei, prawdopodobnie na dobre ośmieszy Natsume. Porządny posiadacz 3DSa powinien rozglądać się za pozycjami pod szyldem Story of Seasons, które jest nową nazwą serii Marvelousa w Europie i USA. Proszę to sobie zapisać, zapamiętać i więcej nie pytać.

Nie no, żartuję, zawsze chętnie wyjaśnię.

Jak nietrudno domyślić się po tytule, cechą wyróżniającą Trio of Towns spośród innych części cyklu są aż trzy możliwe do poznania miasta. Do stylizowanego na Dziki Zachód Westown dostajemy dostęp od samego początku – mieszka w nim nasz wuj Frank, który wprowadza nas do farmerskiego życia – a kolejne wioski, tropikalne Lulukoko oraz wyciągniętą prosto z feudalnej Japonii Tsuyukusę, odblokujemy, co zależy od naszego tempa gry, po kilku-kilkunastu godzinach zabawy. Godziny aktywności poszczególnych osiedli są ustawione tak, by każdego dnia możliwe było załatwienie spraw w każdym z nich – na przykład mieszkańcy Tsuyukusy wstają rano, ale też wcześnie idą spać, zaś sklepikarze w Lulukoko w środku dnia robią sobie siestę, przez co ich stragany otwarte są do późnych godzin wieczornych. Każde z miasteczek posiada także własny motyw muzyczny (uwierzcie mi, dla sympatyków serii to ważne), który jest niestety jednakowy przez cały rok – w zależności od pory roku, muzyka zmienia się jedynie na farmie.

Udostępnienie graczowi aż trzech miast było strzałem w dziesiątkę – każdego dzionka na interakcję czeka kilkadziesiąt postaci niezależnych (a wraz z postępem w grze dochodzą kolejne). Nawiązanie kontaktu jest teraz łatwiejsze niż zwykle. Serduszka informujące o zażyłości relacji wbija się szybko i bezboleśnie, w czym znacząco pomaga możliwość szybkiego przywitania się z mijanymi postaciami – wystarczy wcisnąć L i nie trzeba już inicjować rozmowy z każdą postacią oddzielnie. Progres znajomości możemy przyspieszyć także za pomocą prezentów – nie zapominajcie o urodzinach poszczególnych postaci! Co za tym idzie, łatwiej o zbałamucenie jednej z kilku niewiast (bądź kawalerów, jeśli gracie dziewczyną. Opcji związków homoseksualnych brak), które mogą zostać naszymi wybrankami serca. Nadal nie mogę się zdecydować, z którą z nich wejść w związek. Wirtualne żony to poważniejsza sprawa, niż może się to pozornie wydawać.

Rozwój naszej farmy również postępuje szybciej niż zwykle. Głoszona przez harvestmoonowych mędrców stara zasada „Pierwszą wiosnę trzeba przespać” właściwie nie ma tu zastosowania. Od początku możemy nie tylko sadzić rzepę i ziemniaki, ale także, dzięki znajdującym się w obejściu kurnikowi i oborze, zakupić kurkę i krówkę. Gatunków zwierząt jest tu zresztą co najmniej najmniej kilkanaście, czyli prawdopodobnie najwięcej w całej serii – dokładnie tego nie wiem, gdyż ciągle dostaję dostęp do nowych, na które mnie zresztą nie stać, bo muszę kupować smakołyki dla już posiadanych.

Nowe zwierzaki, a także nasiona czy przedmioty odblokowują się w Trio of Towns nie w określonych latach gry, a dzięki systemowi rang. O co chodzi? Otóż zwiększamy zażyłość nie tylko z poszczególnymi mieszkańcami, ale także z całymi wioskami. Odbywa się to dzięki wysyłce towarów do danego osiedla (to, gdzie wyeksportujemy nasze dobra, ustalamy przy skrzyni, do której wkładamy rzeczy na handel. Tak, nieobecny w pierwszym Story of Seasons Shipping Box powraca w swej pełnej chwale!) oraz wykonywaniu zadań pobocznych, takich jak podlewanie grządek, wyrywanie chwastów czy roznoszenie przesyłek.

Gdy pasek postępu dojdzie do jednej z zastawek, dostaniemy kilka trudniejszych (co nie znaczy trudnych) zadań: będziemy musieli na przykład sprzedać określoną liczbę baniek z mlekiem czy jajek albo pomóc w zbiórce pieniędzy i materiałów potrzebnych do odbudowy podniszczonego mostu. Po spełnieniu żądań, pasek zostanie ponownie odblokowany i możemy zapełniać go dalej, do kolejnej bariery. Dla tych, którzy (jak niżej podpisany) lubią mieć w grze jasno postawiony cel, system ten będzie wybawieniem. PS. podobne zadania od czasu do czasu zleca nam także ojciec (ten growy. Wreszcie mamy jakiś kontakt z rodziną), po których wypełnieniu dostaniemy… a sami sobie zobaczycie.

Po uporaniu się z codziennym rytuałem obowiązków, możemy zabrać się za aktywności poboczne. W każdej porze roku (jak zwykle w serii, rok dzielony jest nie na miesiące, a trwające po trzydzieści jeden dni wiosnę, lato, jesień i zimę) czeka na nas kilka festiwali: a to postaramy się udowodnić innym farmerom, że nasza mućka daje najlepsze mleko i podaję łapę na zawołanie, a to przekonamy sędziego zawodów, że nasza marchewka jest ósmym cudem Matki Natury, spałaszujemy też kawałek wielkiej pizzy podczas święta zbiorów. Poza bardziej oficjalnymi wydarzeniami w każdej chwili możemy oddać się także mniej zobowiązującym czynnościom: łowieniu ryb (także za pomocą pułapek ustawianych na noc), gotowaniu potraw na podstawie zakupionych przepisów, ścinaniu drzew, rozbijaniu kamulców czy wydobywaniu złóż, na których sprzedaży zarobimy początkowo więcej niż dzięki pozbywaniu się owoców naszej ciężkiej, farmerskiej pracy.

Skoro już przy złożach jesteśmy, warto wspomnieć o zmienionej mechanice ulepszania narzędzi. Złota rączka Ludus, zamiast podnosić ich poziom, zwiększy jedną z ich statystyk: efektywność, lekkość czy zasięg. Ten sam niebieskowłosy jegomość (podobno taki się urodził) chętnie zamieni zgromadzone przez nas kopaliny na jeden z szeregu przybytków, które ułatwią nam życie. Po co nosić paszę w szybko zapełniającym się plecaku, jeśli można zgromadzić ją w silosie? Po co kupować nasiona, skoro dzięki Seed Makerowi wytworzymy je sami, a dodatkowo, jeśli nawoziliśmy nasze rośliny jednym z kilku rodzajów nawozów, będą one lepszej jakości? W końcu po co przepłacać za tekstylia, gdy sami możemy posadzić i zebrać bawełnę, a następnie przy pomocy jednej z budowli wytworzyć z niej tkaninę o wybranym kolorze, z której jeden z kilku krawców uszyje nam nowe wdzianko? A to nie koniec, bo jest jeszcze mnogość obiektów typowo dekoracyjnych: stylizowanych bram, stogów siana, drzewek bonsai, bud dla psa (i kota)… fani dostosowywania otoczenia pod siebie będą wniebowzięci.

Zaryzykuję stwierdzenie, że Story of Seasons: Trio of Towns to najlepsza odsłona serii od czasów owianego legendą Friends of Mineral Town. Poza drobnostkami, takimi jak zbyt mała liczba kategorii ekwipunku, przez co dobrze ponad połowa przedmiotów ląduje w enigmatycznej zakładce „Other”, nie mam się co czego przyczepić. W porównaniu do A New Beginning czy pierwszego Story of Seasons, Trio Miasteczek rozkręca się znacznie szybciej, charakteryzuje się mniejszą ilością grindu i nie brakuje w nim dodatkowych aktywności – a wręcz przeciwnie, jest ich tu zatrzęsienie. Z kolei dzięki systemowi rang, gracze lubiący posiadać jasny cel nie stracą tak łatwo motywacji do dalszej rozgrywki. Nie znajdziecie na 3DSie lepszej tego typu pozycji. No i mam nadzieję, że wraz z nową odsłoną na Switcha Marvelous powalczy o dusze graczy z wydanym już na hybrydę Ninny Stardew Valley. Trio of Towns udowadnia, że stać ich na to.

Źródło screenshotów: nintendo.co.uk

Grę dostarczył ConQuest Entertainment – oficjalny dystrybutor Nintendo w Polsce.

8 komentarzy

  1. Czekałem na tą część mając nadzieję, że wreszcie, po wielu latach przerwy od gatunku, wrócę do farmienia na jakiejś handheldowej, pełnoprawnej farmie. (Bo Ever Oasis ciężko jednak nazwać farmą :P) No i sądząc po tej recce już niebawem doczekam się czegoś co spełni moje fanaberie i nie będę grał znudzony, na siłę… Mam nadzieję, że tytuł wciągnie mnie choć trochę jak ta recka. Brawa Elan! 🙂

  2. @Mnihas – to dość różne gry. W Stardew Valley robisz to, co w Harvest Moonach/Story of Seasons. W Animal Crossing nie uprawiasz ziemi, nie masz krów i kur, którymi się opiekujesz, tylko mieszkasz w wiosce z różnymi humanoidalnymi zwierzętami, z którymi gadasz, robisz jakieś tam rzeczy, dekorujesz miasteczko, łapiesz robaki. No i czas leci jak w życiu, czyli jak cię przez tydzień nie ma w grze, to NPC-e to zauważają.

Dodaj komentarz