[Recenzja] Arrest of a stone Buddha

Czy życie płatnego zabójcy może być nudne?

The friends of Ringo Ishikawa, poprzednia gra rosyjskiego dewelopera kryjącego się pod pseudonimem yeo, pod przykrywką klona River City Ransom opowiedziała dojrzałą historię o dorastaniu. Arrest of a stone Buddha nie jest historią o dorastaniu. Jest o czymś zupełnie innym.

Wcielamy się w bezimiennego profesjonalnego zabójcę, który pod koniec października 1976 roku przybywa do anonimowego francuskiego miasta. Sekwencja początkowa od razu pozwala nam wczuć się w rolę: jesteśmy w kościele, przed ołtarzem klęczy człowiek, a żeby ruszyć dalej, musimy, brutalnie mówiąc, rozwalić mu łeb. Po udanej egzekucji z obu stron zaczynają nacierać na nas przeciwnicy. Są uzbrojeni, ale nie zawsze decydują się strzelać do nas z bezpiecznej odległości. Gdy do nas podbiegną, możemy zabrać im broń. To jedyny sposób na odnowienie amunicji – nie posiadamy dodatkowych magazynków, nie możemy też podnieść ich z ziemi. Odstrzeliwując kolejnych łaknących naszej śmierci agentów, ruszamy w lewo, by wyjść z kościoła. Po drodze kilka razy umieramy. Potem trafiamy na cmentarz. Znów kilka razy umieramy. A potem na parking. Sytuacja powtarza się. W pewnym momencie przeciwnicy przestają się pojawiać i dostajemy informację, że możemy wsiąść do jednego z samochodów i odjechać. Robota skończona.

Jeśli czytając powyższy tekst, wyobraziliście sobie prostą strzelankę ze sztucznie zawyżonym poziomem trudności, nie dziwię się. Początkowo również nie widziałem w rozgrywce Arrest of the stone Budda nic więcej niż frustrującego Alien Shootera w dwóch wymiarach. Po pewnym czasie dostrzegłem jednak, że chodzi tu o zarządzanie ryzykiem. Liczba nabojów w magazynku jest ograniczona i nie wiemy, ile ich w danym momencie mamy. Nie wiemy też, ile postrzałów jeszcze wytrzymamy, bo żadnego paska życia tu nie ma. Choć każdy nasz strzał zawsze trafia prosto w głowę, nie możemy strzelać do przeciwników jak do kaczek – od czasu do czasu musimy bowiem zabrać im broń. Zdecydowanie najwięcej oponentów ma zwykły pistolet. Możemy mieć dwie takie pukawki naraz, co oznacza dwa razy więcej amunicji. Agenci w czarnych garniturach dysponują shotgunami. Są kuszące, bo można nimi zabić kilku przeciwników jednocześnie, ale mieszczą tylko kilka nabojów, więc można się z nich łatwo wypstrykać. Goście w brązowych garniturach to snajperzy. Ci nie są głupi i zawsze strzelają do nas z daleka, więc nie możemy zabrać im broni. Kucając, możemy odstrzelić ich jako pierwszych, by nie zrobili nam krzywdy. Jednym zdaniem, rozgrywka posiada wystarczająco dużo głębi, by angażować, ale akurat tyle, by nie przytłaczać złożonością.

Po wykonaniu misji trafiamy do parku, gdzie odbieramy pieniądze za wykonanie zlecenia. Wręczający kopertę jegomość, znajomy naszego bohatera wykonujący ten sam zawód, próbuje zagaić rozmowę, ale nasz protagonista nie jest zainteresowany. Wstajemy z ławki i zaczynamy zwiedzać miasto. Składa się ono z kilku lokacji, w których nie ma wiele do roboty. Możemy pójść do baru i napić się. Możemy iść do kina i obejrzeć film. Możemy spróbować kupić popcorn przed seansem, ale bohater nigdy nie pozwala nam tego zrobić. Możemy pójść do sklepu odzieżowego i kupić nowy garnitur. Możemy też odwiedzić muzeum. Nie możemy biegać. Dorośli ludzie nie biegają po mieście. Musimy chodzić.

Czas szybko zaczyna nam się dłużyć. Zaczynamy się nudzić. Wyciągamy kolejnego papierosa albo zakładamy okulary. Składamy wizytę kochance, bo dzięki temu kilka godzin gry mija szybciej niż normalnie. Ponownie idziemy do baru, żeby sprawdzić, czy wydarzy się coś innego niż zwykle. Nie dzieje się nic innego niż zwykle. W kinie, sklepie odzieżowym czy muzeum też nie czeka na nas nic nowego. Jeśli jest po osiemnastej, możemy wrócić do domu, wziąć tabletkę nasenną i pójść spać. Przed osiemnastą nie możemy tego zrobić. Czasem budzimy się i znów musimy jakoś zagospodarować sobie dzień. Innego dnia wstajemy i ponownie idziemy do roboty. Odstrzeliwujemy nasz cel – na łódce, w samochodzie, ze snajperki. Z obu stron zaczynają nacierać na nas przeciwnicy. Brniemy przez kolejne lokacje, pozostawiając za sobą masę trupów, by ostatecznie czmychnąć z miejsca masowego mordu za pomocą jakiegoś pojazdu.

Przerwy pomiędzy kolejnymi zleceniami w Arrest of the stone Buddha nie są przyjemne. Deweloper celowo próbuje nas zanudzić, pokazując, jak bardzo pozbawione sensu jest życie naszego bohatera, gdy nie pracuje. Od razu po zakończeniu jednej misji nie możemy doczekać się drugiej. To właśnie podczas zleceń dzieje się najwięcej. Od czasu do czasu trafiają się odstępstwa od standardowego parcia w lewo lub w prawo w stylu klatki schodowej czy fasady posiadłości zasłaniającej nam częściowo widok. W okresach pomiędzy robotami nie czekają na nas żadne niespodzianki. Odbieramy zapłatę i znów pałętamy się po mieście w poszukiwaniu choćby najmniejszej odmiany. Żadnej odmiany jednak nie znajdujemy. Jest tylko przytłaczająca codzienność.

Celowe umieszczanie w grze momentów, które mają być nudne, jest ryzykownym zagraniem. Patrząc na to, że takie Pathologic 2 okazało się kompletną komercyjną porażką, niezbyt wielu graczy jest zainteresowanych tego typu tytułami. Nie dziwię się i nie będę nikogo pouczał. W końcu sam wolałem The friends of Ringo Ishikawa, w którym do roboty było zdecydowanie więcej. Oprócz bicia ludzi można było iść do szkoły albo zostać w domu i uczyć się z książek. Można było pójść do księgarni albo na siłownię. Była ta RPG-owa warstwa rozgrywki. W Arrest of the stone Buddha nie ma niczego takiego. Brakuje też świetnych dialogów z poprzedniej gry yeo, które stały na poziomie nieosiągalnym dla większości gier. Kilka przykładów możecie zobaczyć we wrażeniach Tima Rogersa z Kotaku. Na szczęście ponownie nie zabrakło szczegółowego pixel artu i melancholijnej ścieżki dźwiękowej. Nie mogę jednak nie wspomnieć o pewnych problemach z rozgrywką, takich jak snajperzy, którzy strzelają, choć nie zawsze ich widać, albo nieodnawiający się zapas nabojów w trzymanych pukawkach po przejściu do kolejnej lokacji. Podczas jednej z misji skutecznie się w ten sposób zablokowałem, bo akurat ten jeden raz przeciwnicy stali w miejscu, zamiast do mnie biec, szybko mnie zabijając, przez co musiałem rozpocząć całą grę od początku. Całość trwa jednak nie więcej niż kilka godzin, więc doszedłem do tego samego momentu w jeden wieczór. Bardzo prawdopodobne, że Was ten problem nie dotknie.

Arrest of a stone Buddha to projekt o mniejszej skali niż The friends of Ringo Ishikawa. Jeśli nie graliście jeszcze w ten drugi tytuł, polecam Wam go nadrobić w pierwszej kolejności. Nie mogę obiecać, że się nie zawiedziecie, ale prawie na pewno doświadczycie czegoś, czego w grach jeszcze nie widzieliście. Jeśli ją ukończycie i będzie Wam mało, dopiero wtedy weźcie się za „Aresztowanie kamiennego Buddy”. Tymczasem ja już nie mogę się doczekać kolejnej gry yeo, która według zapowiedzi dewelopera powoli „się robi”.

Dziękujemy Circle Entertainment za wersję recenzencką.

Dodaj komentarz