Podsumowanie pierwszego półrocza roku 2016

Po przeglądach na drugą połowę roku (Wii U znajdziecie [tutaj], a wersję dla 3DSa [tutaj]), przyszedł czas, aby podsumować mijające sześć miesięcy w świecie maszynek Nintendo. Podsumowanie jest trochę nietypowe, ale mamy nadzieję, że taka forma przypadnie Wam do gustu i na stronie pojawi się więcej tego typu inicjatyw. Zachęcamy także i Was, żebyście w komentarzu opisali, z jakimi tytułami z pierwszego półrocza spędziliście najwięcej czasu i które Waszym zdaniem zasługują na uwagę, a nie zostały ujęte w naszym zestawieniu.


ikonki

Nintendo 3DS mimo braku wysypu gier, nadal trzyma się nieźle. Ciągle wychodzą na tę platformę perełki i naprawdę mocne tytuły, takie jak Fire Emblem Fates, Monster Hunter Generations (już w lipcu) czy nowe Pokémony (na jesieni). Bogata biblioteka gier z lat poprzednich oraz wsteczna kompatybilność z Nintendo DS sprawia, że zakup konsoli (obecnie jest kilka różnych promocji na Nintendo 3DS) nadal jest dobrą inwestycją dla ludzi zainteresowanych mobilnym graniem, nieograniczającym się do Candy Crush i jego klonów.

POKEMON YELLOW (VC)

Wielki klasyk w końcu dostępny również i na 3DSie. Jedna z tych trzech gier, od których zaczął się szał na Pokémony.
Dla mnie udostępnienie Pokémonów z pierwszej generacji to wielki nostalgia-run. Sam zaczynałem przygodę z Nintendo do „żółtych kieszonkowych stworków”. Niestety w tamtych czasach zebranie wszystkich 150 (i jeszcze ten jeden) było dla mnie niemożliwe. Teraz była okazja by spróbować raz jeszcze…

Niestety, czas obszedł się z tą 20-letnią grą dość brutalnie i nieubłaganie odsłania wszystkie jej niedoskonałości. O ile na samą grafikę można jeszcze przymknąć oko i tłumaczyć sobie retro-miłością, to sama mechanika pokazuje, jak stara jest ta gra. I nie, nie chodzi tu o samą mechanikę walk – ta jest praktycznie taka sama w każdej odsłonie serii, tabela słabości jest raczej uzupełniana o nowe typy niźli wymyślana za każdym razem na nowo. Dochodzą nowe ataki, pojawiają się dodatkowe informacje typu celność, typ czy moc ataku, ale podstawa walk jest nadal ta sama. Po prostu wiele z rozwiązań sztandarowych dla nowszych odsłon gier z pod znaku Pikachu i spółki jest tam nieobecnych. Nie są to może jakieś wielkie utrapienia, ale taka np. ograniczona pojemność plecaka czy brak „szybkiego wybierania” potrafi od czasu do czasu dać się we znaki.

Wszystkim, którzy chcieliby zaczynać swoją przygodę z Pokémonami od którejś z gier z pierwszej generacji – zdecydowanie to odradzam. Lepiej zainteresować się którąś z gier z obecnej generacji, bo te zamiast zachęcić, odrzucą. Wydanie tych gier cyfrowo odbieram jako ukłon w stronię fanów marki. Osobiście trochę żałuję, że nie kupiłem jednak wersji niebieskiej zamiast żółtej (kiepski ze mnie trener, bo uległem nostalgii zamiast na chłodno to przekalkulować :P), miałbym szansę znaleźć kogoś do wymiany brakujących stworków (bo w mojej okolicy wszyscy, których znam, wybrali wersję Yellow).

sg-key-art

STELLA GLOW

Pewnie znajdą się tacy, którzy nazwą tę grę niezbyt udanym klonem Fire Emblem. Nasz główny bohater, Alto, wiedzie sobie spokojne życie łowcy (przy okazji nie pamięta co się z nim działo wcześniej), pewnego dnia spotyka wiedźmę Hildę i od tego momentu wszystko zaczyna nabierać tempa i trochę się komplikować.

Sama gra toczy się na dwóch płaszczyznach. Pierwsza z nich to ta czysto taktyczna, gdzie czas spędzamy na polach bitew walcząc z potworami i ekipą złej wiedźmy. Walki toczymy na mapach przedstawionych nam w rzucie izometrycznym, podzielonych na kwadraty. Każdy z naszych bohaterów ma jakieś zdolności specjalne oraz umiejętność „supportu” dającą jakieś dodatkowe korzyści (np. wyższą celność) jednostkom znajdującym się w jego pobliżu.

Druga to „czas wolny”, w którym możemy budować relacje z członkami naszej drużyny rozmawiając z nimi, chodząc do pracy czy też po prostu włócząc się po świecie. Niestety, budowanie relacji z drużyną sprowadza się do oglądania długich dialogów. Jedne są nudne, inne swego rodzaju urocze, inne zabawne. Niestety nasz wpływ na ich przebieg kończy się praktycznie w chwili wybrania z kim chcemy ten czas spędzić.

Ta gra to całkiem udane taktyczne RPG z ładną oprawą, niezgorszą muzyką i całkiem ciekawą, choć jak dla mnie, trochę za bardzo przegadaną fabułą…

KIRBY: PLANET ROBOBOT

Kirby, Kirby, Kirby, Kirby!
Nowy Kirby jest dobry. Gra jest równie miodna i kolorowa jak w Triple Deluxe, sama akcja toczy się wyjątkowo szybko i dynamicznie, przez co gra (podobnie jak niektóre plansze) wydaje się być dość krótka. Do sporej palety transformacji znanych już z Triple Deluxe dodana została garść nowych. Zmienił się też główny „gimmick” odsłony. Robocik czy też pancerz bojowy jaki przyjdzie nam pilotować dał twórcom szansę na stworzenie nowych, nieco bardziej urozmaiconych zagadek. Ciekawy jest też mini-twist na koniec gry. Takiego bossa się tam nie spodziewałem.
Gra jest też nieco łatwiejsza od swojej poprzedniczki, zagadki resetują się, znajdźki są bardziej widoczne i nie wymagają chirurgicznej precyzji, praktycznie nie ma miejsc gdzie da się utknąć. Jakby ktoś chciał poznać jakiegoś Kirbiego to ten wydaje się być dobrą pozycją na start.

bs01

BRAVELY SECOND: END LAYER

Solidny kawał jRPG będący niejako kontynuacją Bravely Default. Solidna historia na kilkadziesiąt godzin z kilkoma niespodziewanymi zwrotami akcji. Wyeliminowano w niej kilka niedoróbek mechaniki z części pierwszej, dodano trochę nowych usprawnień, okraszono nowymi klasami postaci, umiejętnościami i puszczono w świat. Uniknięto słabości wątku fabularnego z pierwszej części, przemodelowano sposób rozwiązywania zadań pobocznych, odnowiono stare lokacje i dodano nowe. Po prostu jest jeszcze więcej Bravely Default.

Jeśli komuś podobała się część pierwsza, to Bravely Second jest oczywistym wyborem odnośnie tego „w co dalej”. I choć mi osobiście nie wszystkie nowe zmiany się podobały, opowiadana historia na tyle przykuła moją uwagę, że spędziłem z grą blisko 100 godzin.


ikonki3

Muszę przyznać, że jako posiadacz Wii U w pierwszej połowie 2016 nie byłem specjalnie zajęty graniem. Nic dziwnego – nowych gier jak na lekarstwo, w dodatku nie do końca w moim stylu. Z drugiej strony nie było tak źle, jakby się mogło wydawać. Mówimy przecież o Wii U – konsoli, która w oczach większości postrzegana jest już jako martwa i bezużyteczna. Wśród ogranych przeze mnie tytułów znalazła się jedna mocna pozycja, w którą grało mi się fantastycznie, jeden niezły remaster gry, za którą chyba nie zdążyłem się porządnie stęsknić i darmowa produkcja, o której jak najszybciej chciałbym zapomnieć – tak w skrócie wyglądało moje pierwsze półrocze 2016 roku z Wii U.

SI_WiiU_StarFoxZero

Którą z obadanych gier oceniam najwyżej? STAR FOX ZERO, bez wątpienia. Nie ukrywam, że jako fan przygód gwiezdnego lisa z niecierpliwością czekałem na nową odsłonę i pomimo wielu krytycznych opinii, bawiłem się przy niej wspaniale. „Przekombinowane” sterowanie Arwingiem nadało serii zupełnie nowej jakości, powodując, że wcielenie się w rolę międzygalaktycznego pilota w końcu stało się prawdziwym wyzwaniem. Fakt, początkowo sprawiało mi ono trochę problemów, jednak nie powstrzymało przed dalszą eksploracją kosmicznej przestrzeni. Zero to klasyczny Star Fox, wierny formule zawartej w poprzednich odsłonach serii (patrz: wysoki poziom replayability, masa znajdziek i alternatywne ścieżki). Jestem pewien, że wielbiciele oryginału ze SNESa i kultowego Star Fox 64 będą się przy nim doskonale bawić.

Oczywiście nie ma róży bez kolców. Nowemu Star Foksowi zabrakło kilku funkcji, choćby trybu online. Kosmiczny deathmatch czy tryb kooperacji z pewnością ucieszyłby miłośników sieciowych rozgrywek. Mnie tam specjalnie na nim nie zależało, acz ciekawych dodatków nigdy za wiele.

Aha, jeszcze jedno! Grafika w Star Fox Zero wcale nie jest brzydka. Jasne, to nie Star Wars Battlefront czy inne wizualne cudo, ale nie przesadzajmy. Jeśli gracie w gry – chwytajcie Star Foxa. Jeśli gracie w grafikę…  Cóż, ominie Was bardzo dobra produkcja. Zero z pewnością będzie jedną z pierwszych produkcji, jakie polecę każdemu świeżo upieczonemu posiadaczowi Wii U.

Dalej mamy THE LEGEND OF ZELDA: TWILIGHT PRINCESS HD – wspomniany wcześniej remaster, który pojawił się chyba trochę za wcześnie, aniżeli powinien. Nie zrozumcie mnie źle, Księżniczka Zmierzchu to wciąż fantastyczna gra, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że odrestaurowana została na szybko i tylko po to, by wypełnić dziurę wydawniczą w kalendarzu Wii U. Spędziłem przy niej masę czasu (bo przy Zeldzie nie da się inaczej), ale nie potrafiłem zachwycić się nią tak, jak Wind Wakerem HD. Być może sześć lat to za mało, by porządnie stęsknić się za grą. Podejrzewam, że inne wrażenia wyniosą z niej ci, którzy grali w oryginał albo 10 lat temu albo wcale. Mnie Twilight Princess HD nie porwało.

Po drodze mieliśmy też demo POKKEN TOURNAMENT – gry, którą byłem zainteresowany do momentu zagrania w demówkę. To pewnie dlatego, że gustuję w szybkich, dynamicznych bijatykach… albo dlatego, że nie stać mnie na nic więcej, niż losowe wciskanie przycisków. W demie Pokken Tournament moja taktyka nie zadziałała. Do tego ta cena… Uznałem, że nie warto.

Lost-Reavers

Nie warto było też ściągać LOST REAVERS, darmowej produkcji od Bandai Namco. Niestety należę do grupy osób, które popełniły ten błąd i udostępniły japońskiemu F2P kilka gigabajtów na dysku twardym. Wstyd się przyznać, ale po pierwszej zapowiedzi naprawdę liczyłem na tę produkcję. Sieciowa eksploracja przepełnionych potworami i pułapkami grobowców? Brzmi naprawdę nieźle. Niestety, Lost Reavers zawodzi na każdej płaszczyźnie. Rozgrywka jest nieprzyzwoicie nudna, oprawa nijaka, a problemy z połączeniem pokazują się częściej, niż wrogowie na mapie. Ponad dwa lata w produkcji i taki crapiszon? Serio? Żeby w to się jeszcze jako tako grało, no ale niestety… Ukończenie jednej misji trwa ledwie kilka minut, oczywiście pod warunkiem, że wcześniej gra nie zdecyduje się odciąć nas od pozostałych graczy. No i jak już wspomniałem, rozgrywka jest potwornie nudna – zero funu, zero satysfakcji. To zdecydowanie jedna z najgorszych gier w bibliotece Wii U, o ile nie najgorsza.

Pożegnanie z Wii U nie będzie tak przyjemne, jak pożegnanie z Wii (Xenoblade, The Last Story i Pandora’s Tower – pamiętam o Was!), ale z pewnością nie ma na co narzekać. Wciąż czekają na mnie Tokyo Mirage Sessions #FE i Paper Mario: Color Splash. Może skuszę się na Olimpiadę z Mario i Sonikiem, kto wie? Jak dla umierającej konsoli, 2016 będzie bardzo łaskawym rokiem. Czy warto wciąż inwestować w Wii U? Jak najbardziej, szczególnie teraz, z serią tanich hitów w Nintendo Selects czekających na sklepowych półkach. Brać i nie żałować! Naprawdę warto.


ikonki2

To ostatni czas, gdy Wii U można jeszcze porównać z 3DS-em pod względem ilości gier. Nachodzą bowiem ciemnie wieki dla stacjonarki Nintendo, a fani będą zgrzytać zębami z powodu żałosnego kalendarza wydawniczego, który właściwie nie istnieje. Jeden tytuł AAA na sześć miesięcy? Pan raczy żartować, panie Kimishima. Dostaniemy jeszcze kilka indyków, być może niektóre z nich dadzą mi więcej radości niż „duże” gry, ale tak się po prostu nie robi.

Ale, ale, to miało być podsumowanie kończącego się właśnie półrocza, które nie było dla Wii U takie złe. Podobnie w przypadku 3DS-a, który dostał kilka mocnych gier, choć z niektórymi z nich (Bravely Second, Fire Emblem Fates) jeszcze nie miałem okazji się zapoznać (bo na półce leżą praktycznie nieruszone Awakening i Default). Moje podsumowanie przedstawię w formie topki z bardziej lub mniej sensownymi kategoriami. Zaczynajmy.

Najwięcej spędzonych godzin: Monster Hunter 4 Ultimate

Żadna z gier z 2016 nie mogła dorównać cudeńku Capcomu pod względem ilości przegranego przeze mnie czasu. Co prawda potwory biłem głównie w drugiej części ubiegłego roku, ale i w obecnym nie omieszkałem pozbawić życia kilkudziesięciu (kilkuset?) maszkar. A pomyśleć, że jakiś roku temu nie widziałem w serii Monster Hunter absolutnie nic ciekawego… Teraz czekam na Generations z taką eskcytacją, że w udostępnionym kilkanaście dni temu demie nabiłem więcej godzin niż w niektórych ukończonych w tym roku grach. Dawać mi to już.

LOZTP-Share_icon

Najlepiej odrestaurowany zabytek: The Legend of Zelda: Twilight Princess HD

Z oryginałem nie miałem niestety do czynienia, bowiem GameCube czy Wii mnie ominęły, ale od czego są wydawane bez ustanku kolejne odświeżone części serii The Legend of Zelda. Księżniczka Zaćmienia stała się jedną z moich ulubionych odsłon w całym cyklu, dając mi solidnych pięćdziesiąt godzin zeldowania w trójwymiarze. Genialnie zaprojektowane świątynie, ponownie udany motyw dwóch światów, zgrabnie podana fabuła i przez weekend odchodzę od konsoli jedynie w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych czy zadzwonienia po pizzę.

Największe pozytywne zaskoczenie: Star Fox Zero

Jakie to miało być marne, jakie niegrywalne i brzydkie jak noc. A gdy nadeszła premiera i zdecydowałem się jednak na przygarnięcie lisa w swe skromne progi, ten odwdzięczył mi się kilkunastoma godzinami solidnej, staroszkolnej rozgrywki. Jasne, z powodów projektowych nie jest to graficzne cudeńko, ale po przyzwyczajeniu się do dziwacznego w pierwszym kontakcie sterowania, w nowym Star Foksie strzela się naprawdę przyjemnie. Warto dać mu szansę.

Największy zakalec roku (nie wierzę, że w drugiej jego części powstanie coś słabszego): Lost Reavers

Jeśli ktoś uważał, że najgorszą grą wydaną na Wii U jest Devil’s Third, to prawdopodobnie nie miał okazji zaznajomić się z Lost Reavers. A jeśli dalej tak uważa, to ma okazję zmienić zdanie – pozycja jest darmowa. Na szczęście (albo i nieszczęście, zależy jak na to patrzeć), bo oczekiwanie jakiejkolwiek kwoty za takiego crapa byłoby hańbą, zwłaszcza dla tak uznanego developera jak Bandai Namco. Drewniane postacie, wrogowie w postaci bezmózgich zombie, krótkie i powtarzalne misje, paskudna oprawa… można by tak wymieniać i wymieniać. Najgorszy jest jednak zupełny brak przyjemności z rozgrywki – Lost Reavers mogłoby stać się synonimem słowa beznamiętność. Nintendo udaje, że odsłony serii The Legend of Zelda na Philips CD-i nigdy nie powstały. Bandai powinno wziąć z nich przykład.

Etrian-Odyssey-2-Untold-01

Najwięcej zużytych Nici Ariadny: Etrian Odyssey II Untold: The Fafnir Knight

Kategoria, w której mógł wygrać tylko Etrian, bowiem, przynajmniej na tę chwilę, nie widzę na Wii U gry przedstawiającej ucieczkę z labiryntu przed napalonym Minotaurem. To jedna z serii, w którą zapewne nigdy bym nie wsiąknął, gdyby nie chętnie udostępniane przez Atlusa wersje demonstracyjne. Etrian świetnie wypełnia 3DS-ową niszę na dungeon-crawlery, gatunek typowo pecetowy i zmarginalizowany podobnie jak chociażby symulatory lotów czy platformówki 3D. Od czwórki odrzucały mnie nieco nieme postacie, czego w grach nienawidzę (chyba, że ta gra ma w tytule słowo Zelda), jednak zarówno w pierwszej, jak i drugiej części Untold możemy przejąć kontrolę nad drużyną pełnoprawnych, obdarzonych osobowością bohaterów (jakkolwiek sztampowi by nie byli), a radość z eksplorowania kolejnych pięter labiryntu i rysowania map jest niesamowita, więc pozostaje tylko expić i bić bossów w oczekiwaniu na część piątą.

Najlepsza z odgrzebanych perełek z przeszłości: Super Mario Galaxy

Grę mogę legalnie podpiąć pod rok 2016, bowiem dopiero teraz znalazła się w europejskiej Wirtualnej Konsoli Wii U. A nawet jakbym nie mógł, to i tak bym ją tu umieścił, bo warto o niej regularnie wspominać.

Muszę się wam do czegoś przyznać – nigdy nie byłem wielkim fanem Mario. Doceniam wkład Super Mario Bros. czy Super Mario World w rozwój platformówek, jak i gier w ogóle, ale uważam, że inni brali pomysły artystów Nintendo i czynili je lepszymi. W tym roku udało mi się wreszcie zagrać w powszechnie szanowane Super Mario Galaxy i muszę zmodyfikować swoją opinię – Mario w 2D to Mario w 2D, ale już Mario w 3D to wielka sprawa. Sterowanie za pomocą Wii Remote’a jest mega intuicyjne, plansze są niesamowite (te etapy z małymi globami, po których można chodzić w dowolną stronę przypominały mi kolejne planety z Małego Księcia, sam nie wiem czemu) i bardzo różnorodne – raz latamy na dmuchawkach, innym razem ratujemy Luigiego z opuszczonej posiadłości, by za chwilę sterować mantą podczas wyścigu na zawieszonym w powietrzu torze złożonym z wodnych wstęg.

Magia Nintendo w czystej postaci, prawdopodobnie najlepszy tytuł w życiu Shigeru Miyamoto. Chociaż… niedawno kupiłem na promocji dwójkę, uważaną za jeszcze lepszą. Już czuję ten fun płynący z rozgrywki.

i

Podsumowując, uważam to półrocze za całkiem udane w wykonaniu Nintendo. Być może na sklepowych półkach nie pojawił się wymiatacz pokroju MH4U, Splatoona czy Mario Kart 8, ale ilość nowych tytułów usatysfakcjonowała mnie. Prawda jest taka, że i tak nigdy w życiu nie ogram z biblioteki 3DS-a i Wii U wszystkiego, co bym chciał, a gram tylko na Nintendo i spędzam z konsolą/padem w ręku wiele roboczogodzin. Już i tak z półki spogląda na mnie wiele świetnych tytułów, których nawet nie ruszyłem…


ikonki4

Dla mnie natomiast to półrocze było jednym wielkim nadrabianiem zaległych gier! Nazbierało mi się kilkanaście tytułów, które zacząłem, ale zostawiłem na później. Do przejścia mam chociażby świetne Bravely Default, Pokémon X/Y (kurde, to już 300+ godzin, czas skończyć tę przeklętą kampanię) czy Kingdom Hearts: Dream Drop Distance. Poza nimi w tym roku zdobyłem dwa interesujące jRPGi na czydeesa, aby jeszcze bardziej zapchać mój backlog – The Legend of Legacy od Atlusa i Fire Emblem Fates od Intelligent Systems.

legendoflegacy01v21

Pierwszy tytuł zakupiłem z czystej ciekawości i ślicznej grafiki przypominającej nieco wspomniane wcześniej BD (oraz dla sztampowej nazwy, oczywiście). Moja wiedza o grze sprowadzała się do obejrzenia kilku krótkich zajawek na koncie Youtubowym Atlusa i śmiania się z komentarzy wyciskających jak najwięcej dowcipów z nazwy tytułu, ale hej, miałem tak samo przy odkryciu Bravely, co mogło pójść nie tak…

Okazało się, że troszkę nie wyszło, ale nie jest okropnie – generalnie najprościej jest mi opisać tą grę nazywając ją drugim Final Fantasy II. Tytuł ma naprawdę mnóstwo zalet. Podoba się estetyka „trójwymiarowej książki” – drzewa, kamienie czy budynki wyskakują na ekranie charakterystycznym ruchem dopiero, gdy podejdziemy wystarczająco blisko. W połączeniu z mechaniką odkrywania mapy daje nam to poczucie przygody i odkrywania nieznanego, które trudno mi doświadczyć w dzisiejszych czasach.

Aspekt muzyczny też trzyma fason – piosenki wpadają w ucho, zwłaszcza muzyka grająca w mieście oraz podczas walki, a lekko ambientowa melodia grająca w „lochach” łatwo pozwala oddać się klimatowi The Legend of Legacy. Bardzo przypadł mi do gustu mały detal – za każdym razem, kiedy na ekranie pojawiał się przeciwnik, skrzynia czy inny interesujący obiekt, informował nas o tym króciutkim dżinglem, charakterystycznym dla każdego typu wroga. Voice acting również przeprowadzony jest na wysokim poziomie.

To co jest nie tak, może się zastanawiacie? Odpowiedź jest krótka – walka. Ani trochę nie przypadła mi do gustu mechanika, która stanowi lwią część tego elementu zabawy. Każda statystyka, każdy atak, każda zdolność – wszystko jest losowo wyuczane przez naszą postać podczas walki. Powtarzam, losowo – nie ma żadnej metody, aby podwyższyć swój wskaźnik ataku przypisany do danej broni czy własnych statystyk bez oddania swojej duszy bogini szczęścia i liczenia na dobry wynik po losowej trudniejszej walce lub grindowania w nieskończoność, aby w chociaż jednej potyczce uaktywnić nowy atak dla danego typu broni. Jest to dla mnie niebywale frustrujące, bo a) jestem chyba najbardziej pechową osobą na świecie i bardzo często z losowych walk nie wynosiłem zupełnie nic, nawet złota i b) niezwykle trudnym będzie przejście dalej w grze bez lepszych ataków czy statystyk. Dlaczego? Sprawdźcie jeszcze raz, kto jest twórcą tej gry… Atlus. Twórcy najtrudniejszych jRPGów na wiele platform. Serio – oni pewnie robią sobie poranne herbatki z łez swoich fanów wylanych z powodu poziomu trudności ich gier.

W dodatku w walce bardzo ważnym elementem jest kontrolowanie żywiołaków, które latają pod postacią kolorowych światełek po całej wyspie. Za pomocą specjalnego kamienia można zyskać przychylność tych stworzeń podczas walki, co daje graczowi dostęp do magicznych ataków jednego z czterech żywiołów – Wiatru, Wody, Ziemi lub Ognia. System ten nie byłby zły, gdyby nie to, że trzeba poświęcać całą turę, żeby przekonać je na swoją stronę, gdzie przeciwnik może swobobnie użyć swojej magii i od razu odebrać pomagające ci żywiołaki. Dzięki temu typowa walka wygląda następująco – jedna postać cały czas spamuje przekabacenie żywiołaków, druga blokuje, żeby reszta bohaterów nie umarła od byle kichnięcia wroga, trzecia próbuje użyć zdolności magicznej, ale ups, nie użyje jej, ponieważ kolejność ataku też jest losowa i przeciwnik rzuci w ciebie kulą wody, odbierając ci elementale. Z tego powodu ten trzeci stoi jak pacan w miejscu i traci turę. Super.

Elementem dość neutralnym dla mnie jest fabuła – nie doszedłem zbyt daleko, więc historia wyspy i postaci jakoś niespecjalnie utkwiła mi w pamięci… Wszystko ładnie ze sobą współgra, rozmowy są dość naturalne – no może poza tymi dotyczącymi rekrutacji nowych członków drużyny, ale tu więcej nic nie mówię, żeby nie spoilerować. Ogólnie, gorąco polecam najpierw sprawdzić demo tytułu przed zakupem – to tytuł, który może albo wciągnąć, albo kompletnie odepchnąć gracza. Ja niestety należę do tej drugiej drużyny. Mimo tego, że audiowizualnie jest to naprawdę wspaniała gra, to główny aspekt gameplayu jest moim zdaniem strzałem w stopę.

fe-fates

Przechodząc do drugiego tytułu – na Fire Emblem Fates czekałem już od pierwszego trailera z 2015, więc miałem dość wysokie wymagania co do tej gry. Jakimś cudem udało mi się uniknąć większych spoilerów, i tadaa, przyjechała do mnie limitka z dwutygodniowym spóźnieniem. Kocham naszą pocztę. Ale wracając do tematu – mam już jakieś 80 godzin w Hoshidańskiej kampanii tytułu i nie jestem nawet blisko jej zakończenia!

Ogólnie, Fates udało się spełnić moje wysokie i nahypowane oczekiwania – jest pełna ciekawych postaci, przepięknie się prezentuje oraz kradnie mój każdy wolny moment tak, jak zrobił to Awakening półtora roku temu. Mógłbym w stanie powiedzieć, że pod względem gameplayu to najlepsza część Fire Emblem, albo na równi z Path of Radiance/Radiant Dawn! Jednakże, tytuł ma kilka wad, które lekko przeszkadzają mi w kompletnemu oddaniu się grze.

Fire Emblem Fates: Birthright jest najwyżej średnie fabularnie. Historia rodziny królewskiej z Hoshido nie jest zbyt interesująca, niektóre postacie nie mają czasu, aby się do nich przyzwyczaić lub poznać ich główną motywację (co jest naprawiane w większości w supportach, ale ciii). Jako wyjątek można podkreślić tutaj wątek Azury – ta bohaterka bardzo przypadła mi do gustu (czyżbym miał mieć pierwszą waifu? :P). Na początku gry niektóre dialogi brzmią bardzo nienaturalnie – jakby postaci bardzo się starały, aby nie obrazić swoich rozmówców, czasem bohaterowie zdawali się komentować zupełnie inną sytuację niż ta, która właśnie miała miejsce. Na szczęście potem jest troszkę lepiej. Zdarzyło mi się też kilkanaście razy zaśmiać się z absurdalnego rozwiązania, jakie znaleźli twórcy na wyplątanie się z problemu – deus-ex-machiny, klisze czy plot armory są na porządku dziennym. Z drugiej strony, nie nazwałbym tej historii złą – można mieć z niej naprawdę dużo radości, jeżeli nie będzie się jej specjalnie analizować.

Intelligent Systems próbowało zrobić wszystko, żeby lepiej zbalansować tę część (gwoli przypomnienia, w Awakening miałeś tylko 3-4 dobre bronie jednego typu, a pozostałe były najzwyczajniej za słabe). Tutaj mamy przynajmniej dwadzieścia różnych broni na typ, gdzie każda spełnia inną rolę – od dodatkowej prędkości pozwalającej na ułatwienie zdublowania wroga do zadawania dodatkowych obrażeń danej grupie przeciwników do broni, która nie zabija przeciwików powyżej 1 HP! Każda ma różne statystyki, swoje plusy i minusy. Na przykład – miecz, który ma zasięg dwóch kratek ma dość słaby hitrate oraz zmniejsza prędkość użytkownika, nie pozwalając też na dublowanie. Minusem jest to, że na początku żaden wojownik nie wydaje się być silny, nieważne jakiej broni używając. Im dalej w grę jednak, tym bardziej różne wydają się postacie – ujawnią się role, jakie spełniają najlepiej i zaczyna być widać, z jakimi przeciwnikami nie powinny walczyć.

Fates: Birthright jest moim zdaniem trudniejszy od Awakening. Przeciwnicy są ustawieni w strategicznych pozycjach, a ich AI jest moim zdaniem znacznie lepsze – na przykład ustawiają się obok siebie, aby zadać graczowi jak najwięcej obrażeń. W efekcie jeden fałszywy ruch może być ostatnim dla prawie każdej z twoich jednostek! Ja jednakże gram na Hardzie, bo ten poziom trudności w Awakening był całkiem prosty, więc osoby, które nie są tak pewne swoich zdolności mogą świetnie się bawić na normalnym poziomie trudności. W dodatku, przeciwnicy dość szczodrze oddają po pokonaniu bronie i złoto na zakupy, a możliwość ulepszania broni w kuźni pozwala na zrobieniu całkiem silnych broni po kosztach. Bronie można też otrzymać jako bonusy za walczenie i odwiedzanie innych zamków…

Zostańmy na chwilę przy temacie My Castle. Bardzo, ale to bardzo podoba mi się możliwość tworzenia własnych zamków, zbierania z niego surowców, zakładanie własnych sklepów (nie wiem tylko, dlaczego płacimy za przedmioty z nich 😉 ) czy interakcji między naszymi wojownikami. W tym miejscu gra naprawdę lśni! Uwielbiam chodzić do różnych zamków, zdobywać ich surowce, wymieniać się akcesoriami, które mogą nosić bohaterowie w walce czy walczyć z innymi. Uważam jednak, że nagroda za pokonanie przeciwnika jest trochę za wysoka – możliwość kupienia zdolności od innego gracza po niskiej cenie pozwala bardzo szybko zdobyć kilka potężnych umiejętności.

Czy polecam tą grę? Oczywiście! Jest to jeden z najlepszych tytułów w bibliotece 3DS-a, zostawiając w tyle Awakening pod kilkoma względami. Wszystkie wady, które wcześniej wymieniłem, nie psują głównego aspektu rozrywki, czyli walki kilkoma jednostkami z całą armią przeciwnika na przeróżnych mapach, wykorzystując swój zmysł strategiczny, aby zmieść ich ze swojej drogi. Poza tym łatwo do nich przywyknąć. Gorąco polecam Fire Emblem Fates: Birthright każdemu posiadaczowi 3DS-a, w szczególności fanom gier wymagających, gier strategicznych, jRPGów czy ludzi, którzy uwielbiają tradycyjne japońskie instrumenty (PS. Polecam piosenkę „Road Taken” z tej gry, jest przecudna!). Co do Conquest/Revelations – jeszcze czekają na rozpoczęcie. Nie będę zaskoczony, jeżeli zajmą mi one całą drugą połowę tego roku! 😀 Słyszałem tylko legendy o tym, że Conquest naprawdę jest tak trudny, jak się wydaje.

Dodaj komentarz