O kolekcjonerkach Nintendo słów kilka

Ciężki żywot kolekcjonera

Dla mnie maj nie kręcił się wokół grania, ale wokół cyrków z zamówieniem edycji kolekcjonerskiej Xenoblade Chronicles: Definitive Edition. Ja rozumiem, że pandemia, przerwane łańcuchy dostaw, że towar leci do Polski przez pośrednika, ale to, co odjaniepawliło Nintendo, przechodzi ludzkie pojęcie.

Zacznijmy jednak po kolei. W marcu spada bomba, będzie kolekcjonerka Xenoblade. Pojawiają się pierwsze oferty w zachodnich sklepach. Odpuszczam, bo zaraz pewno będą u nas, a ceny w funtach są mało atrakcyjne. Mijają dni, gry u nas ciągle nie ma. Na zachodzie preordery rozchodzą się w kwadrans. Pod koniec tygodnia robię się nerwowy. Zaczynam szukać jakiegokolwiek sklepu, który nadal oferuje kolekcjonerkę. U nas nadal nic nie wiadomo. Z zachodu tymczasem dochodzą pierwsze informacje o anulowaniu zamówień z powodu niewielkiego nakładu gry. Na szczęście ominąłem minę w postaci holenderskiego bol.com, który obiecywał więcej niż powinien. Niestety jednak znalezienie aktualnej oferty, i to jeszcze z opcją wysyłki do Polski, wydaje się niemal niemożliwe. Na nasz kraj wypinają się nawet europejskie oddziały Amazona.

Po dwóch dniach spędzonych nad Googlem, na dwudziestej stronie wyników znajduję w końcu niewielki sklepik z grami Nintendo mieszczący się w Bari. Gra jest w ofercie, ale wysyłka do Polski jest zawieszona z powodu pandemii. Zagaduję do właściciela na Facebooku. Oznajmia mi, że w poniedziałek pogada z GLSem, czy da się coś zrobić. W międzyczasie gra się oczywiście wyprzedaje. Na szczęście jednak po weekendzie sklep otwiera drugą turę preorderów. Zamawiam, mimo że cena wysyłki jest dość spora. Ciągle martwię się jednak, czy grę na pewno otrzymam, skoro nawet większe sklepy musiały ściąć liczbę zamówień. Gdy więc otwiera się druga tura zamówień na francuskim Fnacu, również tam składam zamówienie przedpremierowe. Tak na wszelki wypadek.

Nadal jednak nie mam pewności czy dostanę grę, co jako fana oryginału boli mnie bardzo. Drugie rzuty są bardzo ryzykowne. W międzyczasie nadchodzą wieści z francuskiego Amazona, który masowo zaczyna odwoływać zamówienia. Co jednak ciekawe, jednocześnie drugą i trzecią turę otwiera niemiecki oraz brytyjski oddział giganta. Próbuj to człowieku zrozumieć. W ogólnym rozrachunku niewiele to jednak zmienia. Szanse i tak są marne, by się załapać, ponieważ oferta za każdym razem znika w pięć minut.  U nas tymczasem, oczywiście, nadal cisza. Sklepy przebąkują jedynie, że nie chcą otwierać zamówień, póki nie będą miały potwierdzonej ilości towaru.

I tak dochodzimy do największego clusterfucku, jakim były ostatnie dwa tygodnie przed premierą. W końcu, po długim oczekiwaniu, oferty pojawiają się w naszym kraju. Codziennie w innym sklepie, za to w każdym z adnotacją, że ich przydział wyniósł mniej niż 10 sztuk. Jak nie trudno się domyślić, w takich warunkach nakład znikał w kwadrans. Ceny są równe jak nigdy – w każdym sklepie wystawiono za pięć stówek, zgodnie z ceną sugerowaną. Wychodzi w zasadzie tyle samo, co na zachodzie, co jednak zdarza się rzadko. Nie miałbym żalu, gdyby nie to, że niektórzy sprzedawcy sugerowali wcześniej, że będzie taniej.

Pełne pretensje mam za to do tych sklepów, które na stronach wystawiły tylko część nakładu, za to resztę wrzuciły na allegro za 150 zł więcej. No i oczywiście do dystrybutora, który nadal nie chce/nie potrafi ukarać takich kombinatorów odebraniem limitowanych wydań w przyszłości. Co jednak miałem zrobić. Rząd już raz załatwił mnie nagłym zamknięciem granic, przez co paczka wróciła do nadawcy. „Na wszelki” wolałem więc przyczaić się również u nas. Przy trzecim sklepie udało mi się odświeżyć stronę akurat w chwili, gdy otwarto zamówienia na kolekcjonerki. Nadal jednak nie czułem się pewien, że grę dostanę. Wszyscy chyba  pamiętamy, jak to było z Astralem czy Zeldą. Szczególnie że tego samego dnia Fnac i Amazon potrafiły anulować część zamówień, by po kilkunastu godzinach otworzyć jeszcze jedną, przedpremierową partię preorderów. Jaki to miało sens, zastanawiam się do dzisiaj.

Historię mógłbym zakończyć na tym, że ostatecznie wszystkie trzy egzemplarze dojechały. Pech chciał, że nim dostałem potwierdzenie wysyłki z pierwszego sklepu, anulowanie w pozostałych nie było już możliwe. Ogólnie może nie miałbym pretensji, gdyby nie sytuacja z Media Marktem. Dla tych, którzy nie wiedzą – w dniu premiery kolekcjonerka pojawiła się w ich sklepach stacjonarnych. Nie tylko w dość sporych ilościach, ale też dużo taniej, niż gdziekolwiek wcześniej.  Nie muszę chyba mówić, jak bardzo taka zagrywka utrudnia mi pozbycie się dwóch „nadprogramowych” kopii, nie mówiąc już o wyjściu na zero. Pocieszałbym się, że przynajmniej janusze biznesu też będą tym razem stratni, ale nie oszukujmy się. Prawdziwy janusz poszedł w premierowy piątek do mediamarktu i na plus na pewno wyjdzie. Równie marnym pocieszeniem było to, że podobnie miała się sprawa z amerykańskim i japońskim wydaniem kolekcjonerskim. Tam też preordery rozeszły się w ciągu kilkunastu minut tylko po to, by w dzień premiery każdy mógł bez problemu wejść „z ulicy” i kupić sobie nawet 10 sztuk. Fani, którzy zdążyli już odkupić je od scalperów na ebayu, byli na pewno przeszczęśliwi.

Tutaj dochodzimy do największych przegranych tej całej sytuacji – prawdziwych fanów Xenoblade’a. Umówmy się, jeśli komuś NAPRAWDĘ zależy na kolekcjonerce ulubionej gry/serii, nie może czekać z tym do ostatniej chwili. Bardzo łatwo można bowiem zostać z niczym, o czym nie raz boleśnie się przekonałem. Tym bardziej więc irytuje mnie niezrozumiała strategia przyjęta przez Nintendo. Takimi zagrywkami jedynie wku…rzają bowiem swoich najlepszych klientów: tych najwierniejszych, z najgrubszym portfelem. Problemem nie była w końcu obawa, że limitek naprodukują za dużo i zaczną zalegać w magazynach jak niegdyś limitki 3DSowego Hyrule Warriors. No bo czy ktoś naprawdę wierzy, że amerykańskie Nintendo dopiero w dzień premiery dowiedziało się, że będzie miało kilkanaście tysięcy kopii ekstra i ostatecznie dla każdego starczy? Czy nie można tego było ogłosić wcześniej, by nie nakręcać cen na eBayu? Albo przynajmniej jasno komunikować partnerom ile kopii będzie dostępnych, by ludzie nie obawiali się anulowania zamówienia i nie kupowali na zapas?

Nie mówię już nawet o tym, że problemy „prawdziwych” fanów nie kończą się na tym, że kupili grę drożej albo w większej ilości niż planowali. Opchnięcie limitowanego wydania nie jest bowiem takie łatwe. Z jednej strony dochodzą spore prowizje dla Allegro (w przypadku Xeno to dodatkowe ~60 zł), z drugiej zaś ludzie oczekują, że dostaną grę taniej niż kosztowała ona w najtańszym sklepie (i to nawet jeśli nie idzie jej już za tyle dostać). W efekcie gracze liczą, że dostaną grę za 400 zł, ty zaś nie możesz jej wystawić za mniej niż 600, jeśli chcesz wyjść na zero. Nie mówię już nawet o tym, że próbując sprzedać „nadprogramową” kolekcjonerkę, można się nasłuchać tylu złośliwości i epitetów pod swoim adresem, że odechciewa się otwierania „własnej” kopii, o graniu nie wspominając. Łatwo być mądrym po fakcie i mówić, że trzeba było poczekać. Powiedzmy sobie jednak szczerze jedną rzecz. Na komfort czekania do premiery mogą sobie pozwolić jedynie „letni” fani danej gry/serii, którzy limitowane wydanie może by chcieli, ale przeżyją i bez niego. Januszom jest to obojętne, bo jak już pisałem, na swoje wyjdą i tak. „Prawdziwi” fani tymczasem wiecznie plują sobie w brodę, bo albo mają zbędne kopie, albo zdążyli przepłacić wcześniej u scalpera, albo czekali i zostali z niczym, bo tańsze się nie pojawiły.  W ten sposób nie rozbudowuje się społeczności wiernych fanów, raczej traci tę istniejącą.

Jeśli więc w tej historii jest jakiś morał, to że Nintendo wraz z dystrybutorami musi ogarnąć w końcu sytuację z limitkami. Nie może dochodzić do sytuacji takich jak z Xeno czy swego czasu z Zeldą czy Astralem, gdzie jedne sklepy musiały odwoływać dawno złożone preordery „bo za mało kolekcjonerek dojechało do Polski”, podczas gdy inne w tym samym czasie otrzymywały przydział „na boku” i dopiero rozpoczynały przyjmowanie zamówień.

No i żebyśmy byli wobec siebie milsi w internecie, bo nie każdy, kto wystawia limitkę na Allegro, próbuje sobie dorobić waszym kosztem.

4 komentarze

  1. Nie da się ukryć, że morał z tej historii jeden, nie ma co się napalać i lepiej spokojnie śledzić sytuację. Sprzęt i gry Nintendo od zawsze były w naszym kraju towarem deficytowym i mocno limitowanym – w tej materii niewiele się przez dekady zmieniło. Powtarzam to jak zepsuta płyta ale powtórzę raz jeszcze – ostatnia limitka, która miała dla mnie sens to FE Fates z 3DS’a, która posiadała ekskluzywnie trzecią wersję gry na nośniku fizycznym. Później już nigdy nie pokusili się o jakąś interesującą zawartość, ograniczając się do krążka z muzyką, artbooków i innych tego typu gadżetów. Dla mnie nie jest to warte dodatkowych kilku stówek, ale jak widać klientów nie brakuje. Choć to też kwestia sporna bo bez liku mnożyć przykłady limitek, które potem zalegały na półkach sklepowych albo były wyprzedawane za grosze jak FE: Echoes. Szczerze mówiąc nie orientuję się, czy takie wydania zyskują na wartości po latach czy to tylko pusta bańka spekulacyjna.
    Na jeden fragment tego tekstu zwrócił bym uwagę – z jednej strony masz pretensje do sklepów, które cytuję „na stronach wystawiły tylko część nakładu, za to resztę wrzuciły na allegro za 150 zł więcej”. W dalszej części tekstu piszesz jednak, że przecież są spore prowizje od sprzedaży i nie możesz wystawić swoich kopii za taniej niż 600 zł, czyli de facto 200 zł więcej niż oczekują klienci sugerując się cenami z najtańszych sklepów. W oczy rzuca się pewne niekonsekwencja poglądowa. Jak Kali ukraść krowę to dobrze, ale jak Kaliemu ukradli to źle 🙂 Niestety nie wszystko jest takie czarno-białe, a sklepy wystawiające na allegro rzadko kiedy zbijają kokosy na tym bandyckim portalu. Kwestia zrekompensowania kosztów wystawienia, prowizji (do której wliczają się też koszty przesyłki) czy obsługi zamówienia przez pracownika. A czemu tam wystawiają? Większy zasięg, popularność serwisu, dywersyfikacja kanałów sprzedażowych? Pewnie któreś z tych.

  2. Jak pech to pech. Dla Nintendo nie jesteśmy głównym targetem, dlatego tak sytuacja wygląda.
    Ja kupiłem tylko kolekcjonerkę Fates. W sprawie tych edycji mam podobne zdanie jak Antari. W większości przypadków nie oferują one nic ciekawego i nie są warte swojej ceny. To już wolę dopłacić za steelbooka. Nie będzie zajmował dużo miejsca na półce i będzie się fajnie prezentował w kolekcji.

Dodaj komentarz