[Felieton] Jak Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition wypacza przesłanie oryginału

Fajne miałeś przesłanie... a teraz oddaj [Uwaga, spoilery!]

Kilka dni temu opublikowałem na stronie recenzję Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition. Spełnia ona wszystkie kryteria klasycznej recenzji gry wideo: ma wstęp, zarys fabuły, opis systemów rozgrywki, wykaz najpoważniejszych wad, podsumowanie… nawet jest ocena, że warto zagrać. Chciałbym myśleć, że obroniłaby się na wielu popularnych portalach z grami.

Jest z nią tylko jeden problem – to nie jest dobra recenzja. I wiedziałem o tym już podczas jej pisania. Zrobiłem ją, bo musiałem. Bo dostałem kopię do recenzji i trzeba było coś napisać. A tak całkowicie szczerze mówiąc, to nie chciało mi się tego robić, więc powstało to, co powstało. Da się to czytać? Pewnie da. Tylko czy da się dowiedzieć z tego czegoś ciekawego? Mam wrażenie, że niewiele.

Dlatego właśnie piszę ten tekst. Nie jest to klasyczna recenzja, a raczej felieton. Nie będę się tu zagłębiał w systemy rozgrywki, bo wspominałem o nich w recenzji Definitive Edition, a szerzej opisywałem je w recenzji oryginału prawie 10 lat temu (ale to zleciało). Zamiast tego chciałbym skupić się na tym, o czym Xenoblade Chronicles X naprawdę jest, a także dlaczego epilog dodany w edycji definitywnej wypaczył przesłanie oryginału. Uprzejmie ostrzegam, że nie zabraknie spoilerów dotyczących całej serii, głównie odsłony „X”, w tym jej epilogu.

Ludzkość, dowiadując się o spodziewanej bitwie dwóch zaawansowanych technologicznie ras obcych w okolicy Ziemi, zaczyna budować arki. Jeżeli chce przetrwać, musi porzucić planetę, która była jej domem od setek tysięcy lat. Niewielu arkom udaje się opuścić ziemską atmosferę. Wśród szczęśliwców jest White Whale. Dryfuje w przestrzeni kosmicznej kilka lat i pewnie robiłby to dłużej, gdyby nie zestrzelili go obcy – ci sami, którzy zmusili ludzi do opuszczenia Ziemi. Statek rozpada się na części, które lądują w różnych częściach pobliskiej planety. Najważniejsza z nich, Lifehold, w której znajduje się większość kolonistów, spada w niewiadomym miejscu.

Mijają dwa miesiące. Ocaleni nadal szukają kapsuł ratunkowych, w których uwięzieni są koloniści. Jedna z nich, w której znajduje się nasza postać, zostaje znaleziona przez Elmę, jak się później okazuje, jedną z najważniejszych bohaterek historii, o ile nie najważniejszą. Po wspólnej krótkiej przebieżce trafiamy na wzgórze, z którego rozpościera się piękny widok na okolicę. W trakcie krótkiej scenki Elma wypowiada słowa, które pamięta chyba każdy, kto miał do czynienia z tą grą: „Nazywamy tę planetę Mira. Nie znajdziesz jej na żadnej mapie gwiezdnej, ale to nasz nowy dom”.

Bo o tym właśnie jest Xenoblade Chronicles X – o budowaniu nowego domu. Ludzkość musi nauczyć się żyć w nowym, nieznanym miejscu. Mira na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie planety bliźniaczo podobnej do Ziemi, ale czyha tu wiele niebezpieczeństw: zarówno agresywna lokalna fauna i flora, która czasami przypomina ziemską, a czasami jest od niej całkowicie inna (spróbujcie zniszczyć szyję jednemu z dinozauropodobnych stworów), oraz Ganglion, koalicja wrogich ras, jedna z sił uczestnicząca w bitwie nad Ziemią, która z jakiegoś powodu chce zgładzić każdego człowieka.

Ludzie są jednak jak karaluchy i wszędzie się urządzą. Minęły niespełna dwa miesiące, a jednostka mieszkalna White Whale stała się New Los Angeles – będącym cały czas w budowie, ale prężnie działającym miastem wzorowanym na swoim ziemskim odpowiedniku. W przerwie od starć z lokalną megafauną i siłami Ganglionu można się tu napić kawy, zjeść pizzę albo pójść do sklepu. W końcu co to za życie, w którym nie ma nic innego prócz ciągłej walki o przetrwanie?

Na Mirze poznajemy także inne rasy, które nie są wrogo nastawione do ludzkości. Jedne mieszkają na tej planecie od dawna, inne zostały zniewolone przez Ganglion i zawleczone tu siłą, a jeszcze inne trafiły tutaj w bliżej niewyjaśnionych powodów. Budując nowy dom na Mirze, tworzymy go nie tylko dla siebie – do New Los Angeles wprowadzają się przedstawiciele innych ras i tworzą razem z ludźmi wielokulturowe społeczeństwo. Nie odbywa się to bezproblemowo – nie wszyscy ludzie ufają obcym, a konflikty wybuchają także między członkami różnych gatunków obcych.

Jesteśmy ich świadkiem i staramy się je rozwiązać, wykonując zadania poboczne. Tak, wiele z nich to fedexy, ale często pozwalają dowiedzieć się więcej o poszczególnych gatunkach obcych, pomagają ludziom i obcym wzajemnie się zrozumieć oraz zadomowić się kosmitom w New Los Angeles. Ba, nie robiąc zadań pobocznych, w ogóle nie spotkamy niektórych ras – w wątku głównym ważną rolę odgrywają tylko zaawansowani technologicznie, a jednocześnie wyluzowani Ma-Noni, oraz dumni Wrothianie, których samice przyciągną wzrok nie tylko fanów furry. Tymczasem w opcjonalnych questach spotykamy na przykład owadopodobnych Orphe, którymi kieruje tajemnicza siła zwana Ovah, czy żyjących w kombinezonach i żywiących się toksycznymi odpadami Zaruboggan.

Oryginalne Xenoblade Chronicles X kończyło się tak potężnym cliffhangerem, że trzymałem się klifu przez prawie 10 lat. Ludzkość odnajduje Lifehold, ochrania go przed atakiem Ganglionu, pokonujemy głównego złodupca, po czym Elma wyjawia, że jest kosmitką i ujawnia nam smutną prawdę – nie ma żadnych ciał. Ludzkie osobowości zostały zdigitalizowane i wgrane na „kąkuter”, skąd sterują mechanicznymi ciałami zwanymi mimeosomami (wcześniej do publicznej wiadomości podano, że kierują nimi prawdziwe ciała znajdujące się w Lifehold). Pozwoliło to załadować na arki znacznie więcej osób, o ile można mówić tu jeszcze o osobach. Mimo to ludzie cieszą się z pokonania Ganglionu i wracają do New Los Angeles, swojego nowego domu, aby dalej budować swoją przyszłość, a kiedyś być może wrócić do organicznych ciał.

Po napisach końcowych widzimy jednak jeszcze jedną scenę. Elma razem z zespołem wchodzi do „serwerowni” Lifehold i odkrywa, że jest ona całkowicie zniszczona. Co więcej, wygląda na to, że stało się już przy zderzeniu z Mirą. Jak w takim razie ludzie mogą dalej istnieć? Gra nie odpowiada na to pytanie – Elma stwierdza, że „musi chodzić o coś z tą planetą”. Na sam koniec zostajemy uraczeni tekstem „ta historia nigdy tak naprawdę się nie kończy”, po czym wracamy do NLA i możemy zająć się zadaniami, których wcześniej nie zrobiliśmy.

Gdy ukończyłem grę na Wii U, po jego obejrzeniu sceny po napisach byłem skonfundowany. Przeglądając Internet, dowiedziałem się, że nie ja jedyny. Gracze domagali się wyjaśnień. Przez wiele lat nic nie wskazywało, że Tetsuya Takahashi, twórca serii, kiedykolwiek ich udzieli – jego Monolith Soft zajął się tworzeniem kolejnych numerowanych odsłon serii Xenoblade Chronicles, a wraz z kolejnymi upływającymi latami port „X” na Switcha wydawał się coraz mniej prawdopodobny.

A jednak! Pewnego dnia kilka miesięcy temu niespodziewanie zostało zapowiedziane Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition. Główną zachętą do sprawdzenia nowej edycji przez osoby, które ukończyły wydanie na Wii U, miał być dodatkowy epizod rozgrywający się po zakończeniu oryginału. Fani wznieśli okrzyki radości – nareszcie, po tylu latach, można puścić się klifu i wpaść w kojące objęcia Takahashiego i spółki. Gdy je poznali, wielu z nich, w tym mi, zrzedła jednak mina i chyba woleliby dalej trzymać się tego cholernego klifu…

Początkowo Xenoblade Chronicles X nie miało być częścią serii Xenoblade Chronicles, a duchowym następcą części pierwszej wydanej na Wii. Monolith Soft i Nintendo zdecydowali się podpiąć „X” do cyklu, żeby… szczerze mówiąc, nie jestem pewien czemu – zapewne dlatego, że czerpie sporo rozwiązań gemplejowych z „jedynki”, a i zawsze łatwiej jest sprzedać grę, która należy już do jakiejś serii. Początkowo, podobnie jak w części pierwszej, mieliśmy wcielić się w z góry ustalonego protagonistę. W trakcie produkcji deweloperzy zdecydowali się jednak dołączyć tryb wieloosobowy, co wymagało gruntownego przepisania fabuły, aby uwzględniała postać stworzoną przez gracza.

W Definitive Edition okazało się, że planowany protagonista ze z góry ustaloną osobowością wcale nie „zniknoł, zaginoł na zawsze”, bo pojawia się właśnie w epilogu. Ni stąd, ni zowąd na Mirze materializują się czarne dziury, które zaczynają pochłaniać wszystko, z czym się zetkną. Co gorsza, wyłażą z nich Duchy, druga z ras obcych, która uczestniczyła w bitwie nad Ziemią, a o której do tej pory niczego nie słyszeliśmy. But wait, there’s more! Nagle pojawia się Vita, Skell (xenoblade’owa nazwa dla mecha) dowódcy Ganglionu, który zniszczyliśmy w oryginalnym zakończeniu, a także jeszcze jeden Skell nieznanego pochodzenia.

Okazuje się, że to Ares Prime, pierwszy Skell w ogóle, którego pilotuje Alois Berthold, w skrócie Al. To bohater ludzkości, który uchronił White While przez całkowitym zniszczeniem nad Mirą. Wyjawia on, że nie było go, bo siedział w międzywymiarowej przestrzeni, gdzie zobaczył fragmenty innych wszechświatów i dowiedział się, że ludzkość może przeskoczyć do innego wymiaru, aby uratować się przed niechybnym pochłonięciem przez czarne dziury. Najpierw musi jednak odzyskać sześć rdzeni Aresa Prime, które ukradł mu Void, złodupiec zasiedlający Vitę, będący twórcą Ganglionu.

Jesteście jeszcze ze mną? Mam nadzieję, że tak, choć sam się już w tym wszystkim gubię, próbując zawrzeć wszystkie istotne fakty, a zarazem ominąć niepotrzebne szczegóły. Zmierzam do tego, że jeśli wykonywaliście te wszystkie zadania poboczne, to… brzydko mówiąc, kij wam w oko – planeta zostanie pochłonięta przez czarne dziury i nie możecie nic z tym zrobić. Kto poświęcił kilkadziesiąt godzin na budowanie na Mirze nowego domu dla ludzkości, ten trąba. Czy dało się bardziej wypaczyć przesłanie oryginału?

Epilog dodany w wersji definitywnej jest jednak zły nie tylko z tego powodu. Weźmy na tapet Ala. Chłop jest cztery wszechświaty równoległe przed nami (tak naprawdę to nie, ale strasznie rozbawiło mnie to stwierdzenie, które znalazłem na subreddicie poświęconemu grze). Tylko on może pilotować Aresa Prime, bo jako jedyny człowiek zachował swoje biologiczne ciało oraz… kocha wszystko? Aha.

Do gry dodano dwie misje poboczne, które pozwalają nam lepiej poznać Ala. No więc po złojeniu mu dupska dowiadujemy się, że nie kochamy wystarczająco wszystkiego, by powierzył nam Aresa Prime, oraz że gdy chce zjeść pizzę, to nie ma zmiłuj i będzie robił sceny jak Karen, która chce porozmawiać z menadżerem, żeby zjeść placek z serem i mięsem (koniecznie). No i to jego wkurzające powiedzonko… Jeśli irytowało was „gotowanie” Tatsu, to słysząc kolejne „how it’s poppin’”, umrzecie z krindżu. Nie zdziwiłem się, gdy Elma wspomniała, że Al, mimo bycia bohaterem, nie ma kolegów. Kto chciałby przystawać z tak irytującym typkiem?

No i jest jeszcze Void. Podczas ostatniej walki wchłania Ala, dzięki czemu dowiadujemy się, że to Samaarski naukowiec, który dawno temu majstrował z ostateczną materią zwaną Conduit (święte gówno! Czy to kolejne odniesienie do numerowanych odsłon Xenoblade Chronicles?!), umieszczając ją w sześciu rdzeniach Aresa Prime. Przyciągnęło to jednak uwagę Duchów, więc za karę Samaarianie wtrącili jego świadomość do więzienia między światami, w której miała ono stopniowo zanikać i ostatecznie się „rozpuścić”.

W pierdlu Voida z jakiegoś powodu pojawia się jednak szczelina, przez co jego umysł ucieka i zasiedla Vitę zbudowaną przez jego wyznawców z Ganglionu. Gdy się uwalnia, jakiś instynkt powoduje, że zaczyna bać się unicestwienia. Aby go uniknąć, skacze między wymiarami, by odzyskać sześć rdzeni Aresa Prime i zniszczyć potomków starożytnej rasy Samaarian (czyli między innymi rasę Elmy oraz ludzi). Cała ta zabawa przyciąga uwagę Duchów i kończy się wielkimi bitwami, które skutkują najpierw zniszczeniem planety i całego wszechświata Elmy, potem Ziemi, a następnie Miry.

Jednocześnie Void chce dowiedzieć się, czym jest śmierć, bo… trudno powiedzieć, tak mu się ubzdurało, gdy przez niezliczenie długi czas siedział w kiciu? Tak czy siak, wyzywa nas na pojedynek na śmierć i życie. Oczywiście wygrywamy i zabijamy go, spełniając jego prośbę. Void cieszy się, że nareszcie może doświadczyć śmierci… po czym zaczyna panikować, gdy Al mówi mu, że umiera się tylko raz, a potem się znika. Nie, nie zmyśliłem tego, deweloperzy naprawdę wymyślili coś tak durnego. Chłop zniszczył kilka wszechświatów i nikt mu tego nie powiedział.

Void zostaje więc pokonany, a ludzkość, wykorzystując moc rdzeni Aresa Prime, ucieka do nowego wszechświata i odnajduje planetę, którą może zasiedlić. Jedni spekulują, że to Ziemia powstała pod koniec Future Redeemed, DLC do Xenoblade Chronicles 3 (którego sam jeszcze nie skończyłem, więc trochę sobie zaspoilerowałem… bywa), inni że to w jakiś sposób łączy „X” z Xenogears, pierwszą grą Takahashiego po opuszczeniu Square, a jeszcze inni, że to zupełnie nowy glob, którego nie widzieliśmy w żadnej odsłonie cyklu Xeno, być może miejsce akcji hipotetycznego Xenoblade Chronicles X2.

A co ja myślę na ten temat? A ja… mam to w dupie. Dawno żadna historia w grach wideo nie rozczarowała mnie tak bardzo, co epilog Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition. Po zapoznaniu się z nim wolałbym, żeby gra kończyła się jak oryginał na Wii U. Może i zakończenie było zbyt otwarte, ale przynajmniej fani serii mogli spekulować, o co naprawdę chodzi z tą planetą i zgodnie z hasłem „ta historia tak naprawdę nigdy się nie kończy”, wykonywać zadania poboczne, których wcześniej nie zrobili, budując na Mirze lepszą przyszłość dla ludzkości i zaprzyjaźnionych obcych. A tak to dostaliśmy wyjaśnienie, które na siłę łączy „X” z pozostałymi odsłonami serii, by Xenoblade’owe multiwersum rosło w siłę. Już się boję, co Takahashi i spółka wymyślą w kolejnej odsłonie serii…

…którą, pomimo narzekań, i tak grzecznie kupię. Mają mnie, skurczybyki.

Dziękuję Miltkowi, użytkownikowi naszego serwera Discord, za sprowokowanie mnie do napisania tego tekstu.

Dodaj komentarz