Podczas gdy na Switcha trafiały kolejne numerowane odsłony serii Xenoblade Chronicles, „X” przez lata pozostawało „uwięzione” na Wii U. Fani cyklu błagali Monolith Soft o port na Switcha, pisząc rzewne maile i wysyłając listy do Tokio. Japończycy długo wrzucali je odpowiednio do spamu i niszczarki, ale wreszcie zlitowali się nad graczami. Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition to najlepsza wersja gry, co nie znaczy, że idealna – nie dość, że zachowuje niektóre wady oryginału, to jeszcze dodaje nowe.
Xenoblade Chronicles X to osobliwy twór. Z jednej strony bogato czerpie z pierwszej części serii: bierze z niej przede wszystkim system walki rodem z MMORPG, a także rzeszę zadań pobocznych oraz zabawną (czasami) rasę futrzastych Noponów. Z drugiej strony nie jest powiązana fabularnie ani z nią, ani z kolejnymi odsłonami, ma otwarty świat i jest zdecydowanie bardziej nastawiona na eksplorację niż historię. Jedni nazywają ją spin-offem, inni duchowym następcą, a są i tacy, którzy określają ją po prostu mianem najlepszego „Xeno”.
Gra rozpoczyna się, jak u Hitchcocka, trzęsieniem ziemi. I to nie byle jakim – w pobliżu błękitnej planety ścierają się ze sobą dwie zaawansowane technologicznie rasy obcych, co skutkuje unicestwieniem globu. Ludzie, wiedząc o nadchodzącym starciu, konstruują arki, aby znaleźć nowe miejsce do życia. Przynajmniej jednej z nich, na której pokładzie się znajdujemy, udaje się opuścić atmosferę. Po dwóch latach dryfowania w przestrzeni kosmicznej nasz statek zostaje jednak znaleziony przez obcych i zestrzelony. Dobra wiadomość – rozbijamy się na Mirze, planecie zdatnej do życia. Zła wiadomość – gubimy Lifehold, część statku, w której znajduje się większość kolonistów.
Wcielamy się w jednego z rozbitków wybudzonego z kapsuły ratunkowej przez Elmę, jedną z naszych przyszłych towarzyszek. Tworzymy swoją postać, która ma amnezję (oooczywiście) i jest niemową (oooczywiście). Po wywołującej ciarki na plecach scenie prezentującej bogactwo flory i fauny Miry w akompaniamencie bombastycznej muzyki Hiroyukiego Sawano (znanego z Attack on Titan i gros innych anime) udajemy się do New Los Angeles, części mieszkalnej statku przekształconej w miasto. Dołączamy do organizacji BLADE i razem z Elmą, Lin, 13-letnią (oooczywiście) inżynierką mechów, oraz plejadą postaci pobocznych w poszukiwaniach Lifehold.
Wcale nie musimy się jednak zajmować wątkiem głównym, bo po krótkim zapoznaniu się z NLA możemy wyruszyć w dowolne miejsce Miry. Chcecie przebiec na drugi kraniec mapy już na samym początku gry? Nie ma problemu, możecie spróbować, macie do dyspozycji sprint i wysokie skoki. Inna sprawa, czy Wam to pomoże, jeżeli zauważy Was jakiś potężny stwór. Bo jeśli tak, to nie omieszka gonić Was przez pół mapy, by zabić Was na hita. Już w pierwszym regionie obok stworków na 4 czy 5 poziomie biegają maszkary na 50 levelu. Z jednej strony rozmieszczenie przeciwników jest znacznie naturalniejsze niż w większości jRPGów, z drugiej strony trzeba cały czas mieć się na baczności. Trochę łatwiej robi się po zyskaniu Skella, tutejszej wersji mecha, którego można zmienić w pojazd, a zwłaszcza po doczekaniu się możliwości latania swoim transformersem. Przestworza również przemierzają jednak silne potwory, które mogą szybko zakończyć naszą podróż.
W Xenoblade Chronicles X często gościmy na ekranie mapy. Na Wii U mieliśmy do niej dostęp na GamePadzie i mogliśmy obsługiwać ją dotykiem, w wersji na Switcha tak dobrze nie jest i musimy ją za każdym razem otwierać przyciskiem „Y”. Świat gry podzielony jest na heksagony. Umieszczając sondy badawcze we wcześniej zdefiniowanych miejscach, odkrywamy mapę i dowiadujemy się, co musimy zrobić w danym segmencie, aby go „zaliczyć”. Może to być znalezienie skarbu, pokonanie miejscowego Tyranta, czyli szczególnie silnego stwora, lub wykonanie zadania pobocznego. Za osiąganie kolejnych progów procentowych dostajemy różne nagrody, takie jak pieniądze lub specjalne sondy.
No właśnie, po zainstalowaniu podstawowej sondy możemy umieścić w jej miejscu jej wyspecjalizowaną wersję. Jedne pozwalają na zbieranie Miranium – materiału, który pozwala odblokowywać dodatkowe bronie i zbroje, a jednocześnie służy jako paliwo do Skelli – inne pieniędzy, a jeszcze inne zwiększają nasze zdolności bojowe w danym regionie. Wydajność sond możemy zwiększać za pomocą boosterów i duplikatorów. To gra w grze, w której można spędzić naprawdę sporo czasu, optymalizując pozyskiwanie zasobów. Co ciekawe, aby otrzymywać dostawy Miranium i pieniędzy, musimy być cały czas aktywni – nie możemy „idlować” i czekać, aż nasz skarbiec się zapełni.
System walki w serii Xenoblade Chronicles od początku podzielił graczy. Jedni nazywają go najnudniejszym na świecie, inni doceniają jego złożoność. Postacie, czy to na piechotę, czy w Skellach, automatycznie wyprowadzają podstawowe ataki, a my decydujemy, kiedy używać umiejętności zwanych Artami. Dzielą się one na ataki wręcz i dystansowe, buffy i debuffy oraz aury. Każda z nich ma cooldown, który musimy odczekać, by użyć jej ponownie. Po zebraniu odpowiedniej ilości TP, które można najprościej określić jako tutejszy odpowiednik many, możemy odpalić Overdrive, podczas którego umiejętności odnawiają się znacznie szybciej.
A przynajmniej tak to wyglądało w podstawowej wersji gry. Nowinką w Definitive Edition są Energy Clips, które pozwalają na użycie Artu bez konieczności jego załadowania się. Mamy ich ograniczoną liczbę, więc nie możemy spamować ulubionymi zdolnościami, ile wlezie (wiele i tak wymaga wspomnianego TP), ale ta zmiana znacząco ożywia starcia z silniejszymi przeciwnikami. Nie zmienia to jednak faktu, że walki ze zwykłymi mobkami potrafią nudzić. Zwykle są formalnością i nierzadko można je wygrać bez używania Artów. Chyba że do potyczki postanowi dołączyć jakaś okoliczna wysokopoziomowa bestia i nas zezłomuje. Jeśli będziemy w Skellu, to dosłownie.
Nużyć potrafią także zadania poboczne. Ogólnie rzecz biorąc, można je podzielić na związane z towarzyszami oraz zlecane przez zwykłych NPC-ów, zarówno ludzi, jak i przedstawicieli innych gatunków, które się z nami sprzymierzają. O ile te pierwsze pozwalają nam lepiej poznać kompanów (a tych nie brakuje, bo jest ich około dwudziestu, chociaż tylko Elma i Lin uważane są za „pełnoprawnych”) i mają nawet pełen dubbing (to jRPG, więc trzeba to docenić!), tak te drugie nierzadko są okropnymi fetch questami. Gdy w jednym z nich miałem przynieść zleceniodawcy jedną próbkę potwora, następnie dwie, kolejno cztery, a w końcu osiem, co zmuszało mnie do każdorazowego teleportowania się do siedliska stworów, zacząłem się zastanawiać, czy ktoś tu robi sobie ze mnie jaja.
Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition pozbywa się kilku uciążliwości oryginału. Zdążyłem już zapomnieć, że w wersji na Wii U trzeba było za każdym razem znaleźć towarzysza w mieście, aby dołączyć go do drużyny. W edycji na Switcha możemy w każdej chwili zmienić skład drużyny z poziomu menu. Poza tym teraz kompani zdobywają poziomy, gdy nie mamy ich w drużynie. Dzięki temu nie dochodzi do sytuacji, w której chcemy skorzystać z ich usług i okazuje się, że są 20 leveli za nami. No i wbijanie serduszek u towarzyszy, konieczne do odblokowywania ich misji i związanych z nimi scenek, przebiega znacznie szybciej. Może nawet aż za szybko, bo kochają nas już po kilku spędzonych z nami misjach.
Niektórych utrapień twórcy się jednak nie pozbyli. Część z nich jest nawet niebezpieczna dla progresu – przykładowo z jakiegoś powodu nie możemy porzucić misji głównej (co jeszcze mógłbym zrozumieć), ale nie możemy zaniechać także misji związanych z towarzyszami. Jeśli okaże się, że zadanie jest dla nas zbyt trudne, nie pozostaje nam nic innego, jak wczytać wcześniejszy zapis… a jeśli go nie mamy, bo nadpiszemy wszystkie 3 dostępne sloty (w oryginale był tylko jeden, wasza wysokość jest zbyt łaskawa) – zdobywać poziomy w inny sposób. Pod względem technicznym jest lepiej, ale nieidealnie. Gra nadal lubi chrupnąć, zwłaszcza gdy szybko poruszymy kamerą w mieście, a NPC-e potrafią wczytać się na naszych oczach.
Dla tych, którzy grali już w Xenoblade Chronicles X, największą zachętą do sprawdzenia wersji definitywnej jest dodatkowy epizod rozgrywający się po zakończeniu głównej fabuły. Oryginał na Wii U skończył się cliffhangerem, który sugerował kolejną część albo przynajmniej pokaźne DLC. Ani jednego, ani drugiego przez długie lata nie uświadczyliśmy. W Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition Tetsuya Takahashi, twórca serii, postanowił to wreszcie zmienić. W przeciwieństwie do Future Connected, dodatkowego epizodu w ulepszonej wersji pierwszego Xenoblade Chronicles na Switcha, aby w niego zagrać, musimy skończyć wątek główny.
Po zapoznaniu się z epilogiem mam mieszane uczucia. Sprawia wrażenie napisanego na kolanie. Z jednej strony dowiadujemy się wreszcie czegoś o drugiej z ras obcych, którzy stoczyli bitwę nad ziemią, kim jest The Great One, o którym wspomina główny antagonista, albo dlaczego możemy bez problemu porozumiewać się z obcymi, mimo że niektóre rasy nie mogą nawet fizycznie wytwarzać dźwięków. Ogólnie rzecz biorąc, większość wątków zostaje dopiętych. Z drugiej strony to, co wymyślili deweloperzy, zupełnie mnie nie porwało. Powiedziałbym nawet, że podważyło sens wszystkiego, co robiliśmy przez całą grę. Podobała mi się eksploracja nowej miejscówki, ale… zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej, gdyby tego epilogu w ogóle nie było.
Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition to doskonała okazja dla wszystkich nieposiadaczy Wii U do zapoznania się z tym intrygującym tytułem. Jeśli lubicie jRPG-i i eksplorację, nie wahajcie się i już dziś utknijcie na obcej planecie [OSTROŻNIE!]. Nie dajcie się tylko przytłoczyć tym wszystkim systemom, statystykom, ulepszeniom… jeśli chcecie po prostu przejść grę, a nie pokonywać stworki 20 poziomów wyżej od Was, niektórymi rzeczami nie musicie się w ogóle przejmować. Zanurzcie się w eksplorację Miry i podziwiajcie jej obce, przepiękne krajobrazy. A przy okazji spróbujcie nie dać się zabić.
Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition to najlepsza wersja gry. Nie naprawia wszystkiego, ale wprowadza wiele zmian poprawiających całość doświadczenia. Niestety dodany w tej wersji definitywnej epilog, będący główną zachętą do sprawdzenia, niemiłosiernie mnie zawiódł i pozostawił nieprzyjemny posmak.
Plusy:
- Eksploracja
- przepiękne widoki
- muzyka Hiroyukiego Sawano
- QOL ficzers
Minusy:
- Epilog nie spełnił moich oczekiwań
- nie wszystkie uciążliwości zostały poprawione