[Recenzja] Dragon Quest III HD-2D Remake

Puff-Puff dla oczu

Od chwili, gdy pojawił się na NES-ie ponad trzy dekady temu, Dragon Quest III doczekał się kilku wersji na różne platformy, ale z różnych przyczyn (głównie dlatego, że mi się nie chciało) nie miałem do czynienia z żadną z nich. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że Square Enix wskrzesza swojego klasyka raz jeszcze, tym razem przywdziewając go w zupełnie nowe szaty. Dragon Quest III HD-2D Remake to najlepsza okazja do poznania trzeciej (a chronologicznie pierwszej) części cyklu, choć niestety nie jest wolna od uchybień.

Gra rozpoczyna się od… testu osobowości. Odpowiadamy na kilka pytań i bierzemy udział w jednej z aktywności, by poznać nasze spojrzenie na rzeczywistość i określić charakter naszego protagonisty lub protagonistki. Cóż, według gry jestem leniem i zwalam winę na innych, więc jeśli zauważycie w tej recenzji jakieś literówki albo inne błędy, to… to wszystko przez Was!

Po quizie budzimy się w naszym rodzinnym mieście Aliahan. Dowiadujemy się, że nasz ojciec, Ortega, lata temu wyruszył w podróż, by pokonać wielkiego złola Baramosa, ale nie wrócił, bo podobno wpadł do wulkanu. W dniu szesnastych urodzin zostajemy wezwani do zamku i król prosi nas, byśmy wyruszyli śladem rodziciela. To prosta historia, więc nie spodziewajcie się zaskoczeń – zły jest zły, bo taki się urodził, a my musimy spuścić mu manto i uratować świat.

Przed wyruszeniem w drogę należy stworzyć drużynę

Przed wyruszeniem w świat możemy zwerbować do pomocy kilku śmiałków. W przeciwieństwie do nowszych odsłon serii w „trójce” samodzielnie tworzymy drużynę. Ekipa może liczyć maksymalnie czterech członków. Do wyboru mamy zarówno klasyczne klasy, takie jak wojownik, złodziej i mag, jak i mniej standardowe: artystę sztuk walki, kupca czy… powsinogę czy jakkolwiek przetłumaczyć na polski angielskie Gadabout, który nie słucha się naszych poleceń i podczas walki robi, co chce. Nowinką względem oryginału jest pogromca potworów, który uczy się „potworzastych” umiejętności, takich jak bicie językiem czy przywołanie do pomocy zaprzyjaźnionych monstrów.

Po mniej więcej kilkunastu godzinach zyskujemy możliwość zmiany klasy bohaterów, którzy osiągnęli dwudziesty poziom doświadczenia. Po przekwalifikowaniu się są cofani do pierwszego poziomu, a ich statystyki zostają obniżone o połowę, ale zachowują wyuczone umiejętności. Dwudziesty poziom odrabia się dość szybko, więc jest to opłacalny interes. Warto na przykład przekształcić maga lub kapłana w mędrca, który uczy się zarówno czarów ofensywnych, jak i leczących, by stworzyć kompletnego czarokletę. Z mojego doświadczenia nie ma co jednak przesadzać z częstością zmian klas – jeśli nie zamierzacie maksować statystyk, jedna na postać wystarczy.

Czy to… ziemia?

Pierwsze godziny gry są dość liniowe – podążamy od lokacji do lokacji w poszukiwaniu kolejnych kluczy, aby zostać najpotężniejszym woźnym na świecie. A tak naprawdę żeby odblokowywać przejścia do kolejnych lokacji i w końcu dotrzeć do portowego miasta Portoga. Po wyświadczeniu przysługi tutejszemu królowi otrzymujemy w zamian statek i możemy dotrzeć w niemal każde miejsce (jeśli po drodze nie zabiją nas potwory).

Nie trzeba wielkiej wiedzy geograficznej, aby dostrzec, że mapa świata do złudzenia przypomina tę rzeczywistą. Przekłada się to na kilka smaczków: na przykład w miastach położonych na obszarze Włoch i Portugalii mieszkańcy wplatają w wypowiedzi zwroty odpowiednio z włoskiego i portugalskiego, tubylcy z dalekiej Rosji z jakiegoś powodu kaleczą angielski, a obywatele kraju inspirowanego Japonią porozumiewają się w haiku.

Na mapie świata oprócz skupisk ludzkich, jaskiń z potworami i skarbami oraz świątyń i świątynek znajdują się także pomniejsze lokacje. Niektóre są widoczne z daleka, a inne bardziej ukryte (na przykład między drzewami). Znajdujemy w nich skarby, które niestety zwykle są nieprzydatne. Nawet w końcowym etapie gry często trafiałem na rzeczy, które nadawały się jedynie do sprzedania, choć i tak nie miałem po co tego robić, bo złota miałem w bród.

Od czasu do czasu trafiamy także na przyjazne potwory, które możemy wykorzystać do walk na arenie. To aktywność poboczna, w której wystawiamy ekipę złożoną z trzech maszkar, wydajemy jej ogólne polecenia i pokonujemy innych „trenerów”. Poszczególne monstra są aktywne o różnych porach dnia, więc czasem musimy przespać się w gospodzie albo pochodzić po mapie świata i ruszyć na łowy jeszcze raz. Kaptowanie bestii znacznie ułatwia pogromca potworów, więc jeśli chcecie powiększać swoją kolekcję, warto mieć przynajmniej jednego w drużynie.

Przejście gry zajęło mi znacznie więcej czasu, niż się spodziewałem. Według Internetu ukończenie oryginału zajmuje około 30 godzin, tymczasem mój licznik przekroczył 50. Stało się tak po części dlatego, że w remake’u jest trochę więcej do roboty (w oryginale nie było na przykład areny i pomniejszych lokacji), a po części dlatego, że dokładnie zwiedzałem mapę świata i zbierałem wszystkie skarby (nie było warto). Pod „koniec” przygody byłem już nawet trochę zmęczony, bo gdy wydawało mi się, że jestem już na finiszu, okazało się, że jednak nie.

Niebieski Slime zielonego Slime’a czerwonym Slimem pogania

W ostatniej, jedenastej części cyklu, a także odświeżonych wersjach „siódemki” i „ósemki” na 3DS-a przeciwnicy byli widoczni na mapie. W „rimejku” trójki deweloperzy zdecydowali się na pozostawienie losowych walk. Wiem, że mają one swoich zwolenników, ale ja do nich nie należę. Gra nie daje opcji ich wyłączenia – w celu zmniejszenia częstotliwości starć możemy jednak skorzystać z przedmiotów albo umiejętności towarzyszy. Polecam wziąć do drużyny złodzieja, który dość szybko uczy się takiej zdolności.

W starciach najpierw wybieramy akcje wszystkich postaci, a potem dzieją się rzeczy. Umiejętności ofensywne dzielą się na trzy rodzaje: wymierzone w jednego oponenta, grupę wrogów (zwykle przeciwnicy należący do tego samego gatunku są zgrupowani, ale nie jest to regułą) lub wszystkich nieprzyjaciół. Bez obaw – jeśli zabijemy jakiegoś przeciwnika, a kazaliśmy go zaatakować postaci, która nie wykonała jeszcze ruchu w danej turze, zrani ona kolejnego, najbliższego wroga.

Starcia ze zwykłymi przeciwnikami na normalnym poziomie trudności zwykle nie stanowią żadnego wyzwania – większość z nich można skończyć w jednej turze, maksymalnie dwóch. Zdarzyło mi się jednak zostać zaskoczonym przez zwykłych przeciwników i zginąć (cholerne krakeny pod koniec gry). Bossowie z kolei potrafią porządnie przyłożyć. Najważniejsze to nie stracić kontroli nad walką: używać umiejętności ochronnych, leczyć się nawet „na zapas”, a jeśli kogoś stracimy, jak najszybciej go wskrzesić.

Skoro już jestem przy walkach, to ponarzekam na zróżnicowanie przeciwników, które mogłoby być większe. Już na pierwszej wyspie, której dokładne zwiedzenie zajmuje maksymalnie kilka godzin, jeden czy dwóch wrogów pojawia się ponownie w innej wersji kolorystycznej, a w dalszej części gry staje się to właściwie normą. Pewnie tak było w oryginale, tak jest też w innych częściach serii, ale skoro już robisz remake, to można to zmienić… chyba że ci się nie chce. Czyżby Yuji Horii i spółka byli moimi duchowymi pobratymcami?

Nowe szaty króla

Największą zachętą do sprawdzenia odświeżonej wersji Dragon Questa III jest niewątpliwie nowa oprawa graficzna. Styl HD-2D w wykonaniu Square Enix mógł się już niektórym opatrzyć, bo w ostatnich latach Japończycy korzystali z niego bardzo chętnie (być może nawet zbyt chętnie). Sam nie miałem z nim jednak jeszcze do czynienia, a po przedpremierowych zwiastunach byłem nastawiony entuzjastycznie.

Gra sprostała moim oczekiwaniom, bo zwyczajnie cieszy oko. Najbardziej przypadły mi do gustu miasteczka, które prezentują się niezwykle urokliwie. Świetnie wygląda także mapa świata – podczas wędrówki zmieniają się pory dnia, a gdy zapada zmierzch, miasta się rozświetlają, a nad lasami unoszą się świetliki. Po prostu cudo. Nie mogę się również przyczepić do animacji potworów i ataków. Szkoda tylko, że nasze postacie są widoczne podczas starć jedynie przed wyborem akcji.

Piękną oprawą nie mogłem się jednak w pełni nacieszyć, ponieważ gra ma problemy z wydajnością. O ile na mapie świata i w jaskiniach działa dobrze, tak w miastach, lokacjach z dużą ilością roślinności i wody zauważalne są spadki klatek. Przewertowałem Internet i okazuje się, że jest to problem wyłącznie wersji switchowej. I coś mi się wydaje, że wynika to raczej ze słabości liczącej już prawie 8 lat konsoli niż deweloperów, którzy nie potrafili właściwie zoptymalizować gry.

W „rimejku” dostaliśmy orkiestrową ścieżkę dźwiękową. To klasyczna dragonquestowa muzyka, niekiedy nieco zbyt bombastyczna, z kilkoma motywami przewijającymi się przez całą serię. O ile przypadła mi do gustu, to jest dość uboga w utwory. W większości osad ludzkich słuchamy na zmianę tych samych dwóch motywów muzycznych (wyjątkiem jest miasto wzorowane na Japonii, ciekawe dlaczego); z jakiegoś powodu w grze nie ma nawet oddzielnego motywu dla walk z bossami. Jeśli chodzi o dubbing, to… istnieje, ale jest szczątkowy i ogranicza się do najważniejszych konwersacji fabularnych.

Dragon Quest III HD-2D Remake to udana próba wskrzeszenia klasyka, ale problemy z wydajnością wersji switchowej i brak wystarczającej liczby zmian sprawiają, że nie można jej uznać za idealną. „Trójka” z pewnością nie zostanie moją ulubioną odsłoną serii – dzięki towarzyszom z prawdziwego zdarzenia i znacznie bogatszemu brytyjskiemu dubbingowi wolę „ósemkę” i „jedenastkę” – ale mimo wszystko chętnie sprawdzę odświeżone wersje „jedynki” i „dwójki”, które mają pojawić się w przyszłym roku.

Rating Image

Dragon Quest III HD-2D Remake to najlepsza wersja trzeciej części cyklu. Piękna oprawa graficzna oraz dodatkowe klasy i aktywności sprawiają, że jest najprzyjemniejsza w obyciu i najbardziej wypełniona zawartością. Szkoda jedynie, że wersja switchowa cierpi na spadki wydajności, a twórcy nie poszli o krok dalej, jeśli chodzi o zmiany w rozgrywce.

Plusy:

  • najlepsza wersja Dragon Questa III
  • oprawa graficzna
  • dodatkowa zawartość

Minusy:

  • losowe walki
  • spadki wydajności

Dodaj komentarz