
Gdy Nintendo ujawniło zapowiedź Endless Ocean Luminous, byłem prawdopodobnie jedną z kilku osób, które autentycznie ucieszyła ta wiadomość. Po pierwsze, była to jedna z niewielu gier na ten rok, gdzie nie wpychano nam do gardła Mario i przyjaciół. Po drugie, było to wreszcie coś świeżego – przynajmniej dla kogoś, kto tak jak ja nie grał w poprzednie części na Wii. Martwił mnie nieco nacisk na rozgrywkę wieloosobową, ale spokojne eksplorowanie podmorskich głębin wydawało mi się idealnym planem relaksacyjnym na majówkę. Z naciskiem na „wydawało mi się”.

Ocean o głębokości kałuży
Założenia rozgrywki są banalnie proste. Naszym celem jest po prostu pływać po mapie i skanować wszystkie napotkane stworzenia i podmorskie skarby, by wypełnić atlas. I tyle. Gra nie wymaga od nas dobierania mieszanki powietrza, unikania zdradzieckich prądów czy groźnych drapieżników. Po prostu pływamy, odkrywamy mapę i relaksujemy się. Za wszystkie powyższe aktywności dostajemy punkty, które możemy wydawać na nowe emotikony, naklejki i kolory strojów. Taśmowe skanowanie kolejnych stworzeń jest również wymagane, by odblokowywać kolejne rozdziały trybu fabularnego.

Z rutyny wyrywają nas specjalne zadania, gdzie naszym celem jest zlokalizowanie siedmiu stworzeń generujących szum elektrostatyczny w naszej elektronice. Gdy nam się to uda, na mapie pojawia się na kilka minut specjalne, legendarne stworzenie, które również możemy zeskanować i dodać do naszego atlasu. Oprócz tego natrafić możemy na podmorskie artefakty-zagadki, wymagające od nas przypłynięcia na miejsce z odpowiednim stworzeniem.
Pod względem ogólnych założeń gra przypomina więc nieco Pokemon Snapa, tyle że możemy swobodnie eksplorować mapę. No i zdecydowanie mniej się w niej dzieje.
Dno i metr mułu
Czyżbyśmy obrali kurs na niezłą rozrywkę? Nie do końca. Gra oferuje nam trzy tryby zabawy: nurkowanie grupowe, nurkowanie solo oraz tryb fabularny. Zacznę od tego ostatniego, ponieważ to od niego cała magia Endless Ocean Luminous zaczyna się sypać. Ten tryb jest tak zły, że nie wiem nawet od czego zacząć. Może od tego, że jest to tak naprawdę rozbudowany tutorial, gdzie „misje” trwają góra minutę? To byłoby do przeżycia, tyle że w grze nie bardzo jest co tłumaczyć.

Może więc przynajmniej da się ją szybko odhaczyć i mieć ją z głowy? No nie bardzo, ponieważ do odblokowania kolejnych rozdziałów musimy zeskanować odpowiednią liczbę ryb w trybach nurkowania. I to nie kilka rybek, ale tak po 500-1000 sztuk, co zajmuje około godziny nurkowania. Powtórzę, by dobrze zakotwiczyło wam w głowach – by ukończyć samouczek, musicie grać godzinami w tryb normalnej gry, by nauczyć się jak grać w normalną grę. Grę, której absolutnie wszystkie zasady opisuje zdanie „pływasz gdzie chcesz, skanujesz wszystko dookoła i niczym się nie przejmujesz”.

Cóż, może więc fabuła wynagradza nam cały włożony wysiłek? Niestety, ale historia jest pretensjonalna i zwyczajnie męcząca. Cośtam cośtam koral umiera, więc będziemy pływać i skanować wszystko w okolicy, aż mu się poprawi. Całość okraszona „rywalem”, który miał być śmieszny, ale nie jest (*RingFit flashbacks intensifies*). Przyznam bez żalu, że poddałem się w połowie.
10 000 mil podmorskiej nudy
Może więc główne tryby są lepsze? Też nie do końca. Nurkowanie grupowe to główny tryb i rzeczywiście sprawdza się najlepiej. Zostajemy zrzuceni w losowym punkcie losowo wygenerowanego oceanu i przez godzinę pływamy i skanujemy, co się da. Każdą rybę oraz skarb możemy dodatkowo oznaczyć emotką, by inni również wiedzieli, gdzie są najbardziej wartościowe znaleziska. Jest też element rywalizacji, ponieważ kto pierwszy odkryje stworzenia generujące „szum elektrostatyczny” oraz odblokowanego w ten sposób „bossa”, ten na koniec dostaje więcej punktów. Ekstra punkty dostajemy również za odkrycie całej mapy oraz zeskanowanie wszystkich stworzeń. Z początku jest to nawet fajne. Zagłębianie się w jaskinie, odkrywanie wraków czy ruin naprawdę sprawia frajdę. Podobne wrażenie robi bliskie spotkanie z wielorybem czy stworzeniami rodem z Zaginionego Świata.


Niestety, czar pryska szybko. Starczyło mi raptem dziesięć nurkowań, bym odkrył, że generator tworzy mapy z raptem kilkunastu klocków na krzyż. Największą czekającą was różnorodnością jest to, że świątynia i zawalony mostek raz są w lewym rogu mapy, a innym razem na samym środku. Podobnie sprawa wygląda ze stworzeniami – pal sześć, że wiele razy widziałem już „rzadkiego” posiekanego bliznami rekina ludojada. Prawdziwie męczące jest skanowanie kolejnych ławic maleńkich rybek. Dopóki mocno nie przybliżymy kamery, większość z nich wygląda identycznie. Skan odpalamy więc zwykle na ślepo, licząc, że tym razem trafimy wreszcie na jakiś nowy gatunek. Podążanie za rybkami w poszukiwaniu przygody i nowych jaskiń również mija się z celem, ponieważ 99% rybek pływa zwykle bez celu w kółko. Podobnie wygląda sprawa z zagadkami – podpowiedzi są strasznie ogólne, a ryb tak wiele, że odkrycie, który konkretnie gatunek mamy przyprowadzić, może nam zająć wieczność. A na koniec i tak okaże się, że mamy za mało punktów przyjaźni lub rybka pojawia się wyłącznie w takim miejscu, że nie ma szans doprowadzić jej do artefaktu. Nie żeby nagroda była tego warta.
Bezpieczna ławica czy samotny drapieżnik?
Współpraca z innymi graczami również wygląda lepiej na papierze niż w praktyce. Dla większej immersji (i uniknięcia obscenicznych scen) nasze interakcje ograniczone są do wykonywania kilku prostych gestów. Trudno jednak w ten sposób zakomunikować komuś „znalazłem zagadkę, chyba potrzebujemy płaszczki, pomóż mi ją znaleźć”. Nieco lepiej wygląda sprawa z tagowaniem – sama ikonka niewiele mówi o tym, co właściwie odkrył nasz towarzysz i czy faktycznie warto tam płynąć, ale przynajmniej oszczędza nam to samodzielnego szukania. Pomaga nam to również nabijać szybciej punkty, ponieważ gra premiuje taką współpracę.

„Oszczędność czasu” to zresztą główna zachęta do pływania w grupie. Pływając w kilkanaście osób, znacznie szybciej jesteśmy w stanie odkryć całą mapę, nie mówiąc już o zeskanowaniu stworzeń (a więc i nabić więcej punktów). Niestety, system ten wykłada się nieco przy zadaniach specjalnych. Z jednej strony praca w grupie pozwala szybciej odkryć rejony występowania zakłóceń oraz zamienia się w interesujący wyścig „kto pierwszy znajdzie odpowiedzialne za nie stworzenie”. Z drugiej jednak często nie zdążymy nawet skończyć oglądać cutscenki, a „boss” już jest znaleziony i zeskanowany.
Pewnym rozwiązaniem tego problemu może być odbywanie nurkowań solo, ale przypomina to pływanie ze związanymi rękami. Samodzielne odkrywanie całej mapy zajmuje godziny, a oznaczenie wszystkich rybek mnoży ten czas kilkukrotnie. Jest to dobre, jeśli samemu chcemy się poczuć jak odkrywca, ale po dwóch razach wrócimy raczej do zabaw grupowych. O ile oczywiście do tego czasu powtarzalność i schematyczność rozgrywki nie zdążą nam się znudzić.

Wodny świat
Przy wszystkich moich zastrzeżeniach do mechanik rozgrywki jednego grze odmówić nie można – działa i wygląda przepięknie. Nie chcę się powtarzać, ale zagłębianie się po raz pierwszy w podwodne ruiny czy pływanie u boku wieloryba naprawdę budziło we mnie ducha przygody. W tle przygrywają nam ambientowe nuty, budujące odpowiedni nastrój relaksu. Tym bardziej szkoda więc, że mapy nie były tworzone ręką programisty i nie zawierały kilku ambitniejszych zagadek czy mechanik (jak unikanie zagrożeń czy odblokowywanie przejść), by zachęcić nas do wysiłku. Albo przynajmniej lepszych podpowiedzi, by prościej było znaleźć brakujące gatunki z naszego atlasu.

Starczy już lania wody
Bardzo chciałbym pokochać tę grę, ale niestety nie potrafię. Potrafi być przyjemna i relaksująca, ale niekoniecznie wtedy, gdy trzeba do niej przysiąść na dłużej i napisać recenzję. Po pierwszych dwóch nurkowaniach widzi się bowiem wszystko, co tytuł ma do zaoferowania. Po dziesięciu zaczyna już przypominać bieganie po sklepie z listą zakupów do odhaczenia. I to takich z kolejkami przy kasach, żoną odwiedzającą wszystkie stoiska z ciuchami oraz rozbiegającymi się na wszystkie strony dzieciakami. Prawdopodobnie jeszcze kilka razy się w niej zanurzę, ponieważ mało jest tego typu gier na rynku. Będę to już jednak robił typowo rekreacyjnie. By chłonąć atmosferę i się wyciszyć, ale niekoniecznie by cokolwiek więcej w niej zrobić czy odblokować.
Może gdyby te mapy były robione ręcznie. Może gdyby progres nie był blokowany za skanowaniem tysięcy ryb. Może gdyby historia była ciekawsza. Może gdyby przynajmniej była ze cztery razy tańsza. Obecnie jednak z gier o morzach wolę sięgnąć po Star Ocean albo Sea of Stars.
7/10 too much water.
Grę do recenzji dostarczył ConQuest Entertainment, Oficjalny Dystrybutor Nintendo w Polsce.
Endless Ocean Luminous
50
Recenzent
Plusy
Grafika
Spokojny klimat
Ogromna ilość stworzeń do skatalogowania
Walor edukacyjny
Minusy
Tragiczny tryb fabularny
Aż zbyt uproszczona
Losowo generowane mapy są nieciekawe i powtarzalne
Blokowanie progresu za olbrzymim grindem
W większych dawkach męczy i irytuje
Za dużo wody
Podsumowanie
Przyjemna i relaksująca, ale jedynie w małych dawkach. Polecam tym, którzy chcą po prostu trochę popływać i pooglądać ładne widoczki, ale niekoniecznie męczyć się z odblokowywaniem wszystkiego. Nagrody nie są warte włożonego wysiłku. Tytuł z potencjałem, ale niestety zmarnowanym.
Criterion 1
2
3
Byłem ciekaw, co będzie z tej gry, więc szkoda, że jest z niej… no, właśnie to. Ale przy okazji poczytałem o poprzednich częściach serii i wychodzi na to, że pasowałyby mi zdecydowanie bardziej (mapy nie są generowane losowo), więc może się na nie skuszę.