Już od dłuższego czasu fani czekają na nową część Prince of Persia. Kiedy Ubisoft we wrześniu 2020 zapowiedział remake Piasków Czasu, wszyscy liczyli na wskrzeszenie marki kochanej na świecie przez miliony graczy. Niemal trzy i pół roku później gra jeszcze nie wyszła, ale życie nie znosi pustki. W międzyczasie panowie i panie z Ubisoft Montpellier działali po cichu i stworzyli coś fantastycznego! Może nie jest to Książę Persji, na jakiego czekaliście, ale na pewno jest taki, na jakiego zasługujecie!

Piasków czasu nie ma, ale też jest zaje…
Pierwszym zaskoczeniem był fakt, że Książę Persji nie jest postacią, którą będziemy kontrolować. W Prince of Persia: The Lost Crown głównym bohaterem jest Sargon — jeden z Nieśmiertelnych. Jest to grupa wojowników o ponadprzeciętnych umiejętnościach i bohaterskich zapędach. Zwierzchnictwo nad składem posiada Vahram — pierwszy Nieśmiertelny. Pewnego dnia słoneczną sielankę przerywają problemy w pałacu. Książę Persji Ghassan zostaje porwany i to właśnie Nieśmiertelnym przypada rola wybawiciela. W tym celu udają się na Górę QAF, ale nie wiedzą, że po przekroczeniu jej progów wpadli w pułapkę. Góra spowita jest klątwą, gdzie linie czasu przeplatają się, więc koniec nie oznacza końca, tylko inny początek.

Historia nie gra pierwszych skrzypiec, ale jest na tyle ciekawa, że nie będę wam jej spoilerował. Porwanie jest tylko częścią zemsty, którą pała jedna z postaci od 30 lat! Nie zabraknie plot twistów, ciekawych postaci oraz ogromnej ilości lore tego świata. Końcówka wypada dobrze, a to już znak, że w tych czasowych zawirowaniach pisarze wszystko umiejętnie poukładali.
Czy po odjęciu głębi, ale dodaniu czasu to jednak gra 3D?
Prince of Persia zadebiutowało w 1989 roku jako dwuwymiarowa platformówka, więc po niemal 35 latach seria wraca na stare śmieci. Gatunek jednak poszedł do przodu i twórcy są tego świadomi. Poza wymagającymi sekcjami zręcznościowymi w grze nie brakuje akcji oraz kombinowania. Mamy tutaj do czynienia z pełnoprawną metroidvanią — i to taką najwyższej klasy!
Montpellierczycy pomyśleli o wszystkim, czego ta gra potrzebowała, aby osiągnąć sukces w mocno eksploatowanym w ostatnim czasie gatunku. The Lost Crown jest i nie jest skomplikowane. Do dyspozycji mamy wiele mechanik, które odblokujemy wraz z progresem w grze. Zaczynamy od podstawowego zestawu umiejętności: skok, ślizg, bieg, atak i obrona, po chwili uczymy się „biegania po ścianach” oraz obchodzenia się łukiem i czakramem, aż w końcu odblokujemy klona czasu, „linkę” oraz „połykacza do innego wymiaru”. Mnogość sposobów, w jakie rozwiązujemy kolejne zagadki eksploracyjne oraz siekać kolejnych przeciwników, starczyłaby na kilka innych gier.

Nie tylko mamy więcej opcji do zabawy, ale też kolejne przeszkody wymagają od nas coraz więcej. Aby pokonać następne pułapki, dość szybko musimy łączyć wszystkie umiejętności. Skok, strzał z łuku, bieganie po ścianie, od razu kolejny skok, ślizg w dół po ściance, powrót do naszego klona, kolejny skok/strzał. Jest tego sporo i pozwala się sprawdzić, ponieważ nie ma tutaj taryfy ulgowej. Daną sekcję musimy pokonać całą, a zazwyczaj pełna jest kolców, więc gdy tylko zbyt frywolnie podejdziemy do manewru, to będziemy musieli zaczynać od nowa. Kilka razy mi skoczyło ciśnienie, ale to spokój jest gwarancją sukcesu w takich sytuacjach.
Takie samo podejście zastosowano do walki, zarówno z tymi przeciwnikami, którzy tylko wadzą nam w drodze z pokoju do pokoju, jak i z tymi w największych pokojach. Początkowe starcia są raczej jednowymiarowe: unik, dwa ataki, kontra, gdy przeciwnik świeci się na żółto. Potem dochodzi jednak do starć z bossami i tam zaczyna się mordownia. Musimy latać po całym ekranie, ustawiać się w bezpiecznych strefach, powtarzać sekwencje ruchów, łapać pociski w kieszonkowy wymiar, aż w końcu boss na chwile przykucnie i będziemy mogli mu walnąć superkę pod żebro. Jak już pomyślimy sobie „dobrze, ogarnąłem już, dociągnę do końca”, to boss wrzuca drugi, a później trzeci bieg i my musimy również wskoczyć na wyższe obroty.

Jakby tego było mało, to w grze dostępna jest całkiem spora liczba kombosów. Nie będziemy musieli odkrywać wszystkich tricków sami, ponieważ nad głównym schronieniem jest NPC, który podszkoli nas z użycia każdej nowej mocy. Mamy też umiejętności specjalne, które korzystają z tak zwanej Atry. Ta się ładuje, gdy trafiamy przeciwników lub jeśli wyposażymy się w odpowiedni amulet, gdy oni trafiają nas. Są to potężne zdolności, które zadają spore obrażenia wrogom, ale mogą też tymczasowo nas wzmocnić lub uleczyć. Zdobywamy je poprzez walkę z bossami i minibossami. Rozgrywka dla mnie to mistrzostwo. Ani przez moment nie czułem się przytłoczony ilością opcji, bo wszystko wychodzi naturalnie. Zawsze widziałem, że postawione przede mną wyzwanie jest trudne, ale nie niemożliwe do wykonania. Grałem na normalnym poziomie trudności, a w grze jest jeszcze poziom story i hard.
PAN KUPI TEN MAGICZNY WISIOREK, DODA PANU WIGORU
Metroidvania to gatunek, w którym często może dojść do tego, że utkniemy i nie będziemy wiedzieć lub czuć, co robić dalej. Tutaj ten problem nie istnieje, bo w grze możemy sobie włączyć tryb podpowiedzi. A jeśli to będzie za mało, to dodatkowe informacje odkupimy od NPC w naszym głównym save poincie. W grze znajdziecie bardzo dużo opcji, które mogą wam pomóc, jeśli radzicie sobie gorzej z pułapkami i walką. Szczególnie mogą wam przypaść do gustu, jeśli mieliście trochę mniej szczęścia i urodziliście się mniej sprawni fizycznie.

Grając przez niemal 30 godzin w grę, nigdy nie czułem, że moje nieudane próby nie dawały mi żadnych korzyści. W grze zawarto trzy waluty, ale spokojnie — nie ma tutaj żadnych mikropłatności! Wszystkie zdobędziemy, grając, a możemy ich używać, aby zapłacić za sprzęt lub ulepszenia. W PoP nie znajdziemy żadnych nowych broni. Sargon walczy swoją parą mieczów oraz łukiem, który zaraz po starcie otrzyma od przyjaciela. Oba ta przedmioty możemy ulepszać, dzięki czemu będą skuteczniejsze w walce. Możemy również zwiększać pojemność naszego kołczanu, a strzał nigdy za wiele — zwłaszcza na te latające plujące ogniem szkodniki, które lubią się ustawiać między kolejnymi platformami. Jak ja ich nienawidzę…
Tym, co pozwoli nam nieco przypasować rozgrywkę pod siebie, są amulety. Tych w grze jest kilkadziesiąt i charakteryzują się przeróżnymi efektami pasywnymi. Jedne pozwolą nam odzyskać trochę Atry, inne dadzą różne ciekawe efekty w trakcie walki. Są też takie, które ułatwią eksplorację lub pomogą odnaleźć ukryte skarby. Sam gęsto korzystałem z takich, które sprzyjały mi w walce. Np. jeden pozwala po 2 sekundach bez walki naładować falę uderzeniową, inny powoduje eksplozję naszego czakrana, a jeszcze inny tworzy bańkę spowalniającą czas po dobrym uniku. Niemal wszystkie z nich da się ulepszyć, co sprawia, że ich właściwości stają się jeszcze efektywniejsze. Często sam wachlowałem nimi, aby lepiej sobie radzić z przeciwnościami losu. Gdy musiałem się chronić przed trującym szlamem lub kulami ognia, to zakładałem taki dający mi odporność na dany typ obrażeń.

CZY KTOŚ WIDZIAŁ MOJEGO PTAKA?
Poza głównym wątkiem w grze jest zdecydowanie co robić. Sargon w trakcie przemierzania góry QAF napotyka kilka ciekawych postaci, które mają dla niego bojowe zadania. Czasami musimy odnaleźć zagubionego ptaka, który jest wykorzystywany przez Kapitana Piratów do odnajdywania skarbów, a innym razem musimy pokonać kilku zaginionych wojowników i odzyskać ich insygnia. Zbieramy również urny z piaskiem, który skrywa przepowiednię losów trzech książąt. W grze poukrywanych jest mnóstwo znajdziek, które pogłębiają historię świata i pozwalają nam lepiej zagłębić się w historię Persji.
Każdy zakamarek zazwyczaj coś skrywa, więc trzeba lizać każdą ścianę od wschodu do zachodu. Sargon ma głowę na karku i za swoje trudy zawsze zostaje wynagrodzony. W zdobytych skrzyniach skarbów czekają na nas liczne nagrody: diamenty, zwiększenie ilości życia, rozszerzenie miejsca na amulety czy też zwiększenie ilości fotek pamięci. Znajdziemy nawet różne stroje, w które możemy przebrać naszego chłopka. Gra mocno motywuje nas, aby odwiedzić każdy skrawek bardzo dużej mapy.

Prawie bym zapomniał wspomnieć o zagadkach. Tych jest kilkanaście w grze i zaprzęgają nasze szare komórki do wzmożonej aktywności. W pamięć zapadły mi konieczność zasilenia bateriami „zegara planetarnego”, zadbanie o odpowiedni kierunek nadzoru braci oraz te, w których musimy się bawić z czasem. Te ostatnie są naprawdę arcyświetne i szkoda, że w grze jest ich tylko kilka. Polegają one na tym, że aktywujemy posąg i zaczyna lecieć czas. Możemy wtedy wykonać szereg ruchów, które pozwolą nam otworzyć jakieś przejścia itp. Gdy czas się skończy, gra cofa nas znowu do posągu i znowu mamy określony czas, aby otworzyć kolejne przejścia we współpracy z naszym poprzednim duchem. Po upływie czasu gra znowu nas cofa i z pomocą naszych dwóch wcześniejszych duchów pokonujemy otwartą ścieżkę w drodze po nagrodę.
Fajną opcją jest możliwość wykonania zdjęcia i zapisania go na mapce świata. W każdej chwili możemy sobie zrobić taką fotkę i zobaczyć, jaka przeszkoda nie pozwalała nam pójść dalej. Dzięki temu możemy uniknąć nadmiernego backtrackingu, jeśli z naszą pamięcią nie jest najlepiej.

Książę Persji czy Książę Czasu?
W kwestii technicznej gra wypada bardzo solidnie. Wiadomo, na takim systemie jak Nintendo Switch nie ma co liczyć na wodotryski. Nie przeszkodziło to jednak zrealizować deweloperowi swojej wizji artystycznej. Od razu widać, że najważniejszą rzeczą przy projektowaniu gry było utrzymanie jak największej liczby klatek na sekundę. Bezsprzecznie się to udało i niemal przez całą rozgrywkę gramy w 60 fps. Czasem coś chrupnie, ale nie ma to większego wpływu na jakość rozgrywki. Scenki animowane są jednak puszczane w 30 fpsach, a często potrafią spaść nawet niżej. Rozdzielczość 1080p w docku i 720p poza — jest więc klasa!
W porównaniu do wersji na inne platformy widać gołym okiem sporą różnicę w jakości tekstur, ale gra nadal należy do jednych z najładniejszych na Nintendo Switch. Szczególnie jeśli gracie w trybie przenośnym na modelu wyposażonym w ekran OLED. Odwiedzamy wiele różnych miejscówek, w odmiennych warunkach pogodowych i porach dnia. Mimo że to tylko jedna miejscowość, to twórcy dopieścili lokacje i na ekranie zobaczymy mnóstwo szczegółów, które pozwolą nam poczuć baśniowy klimat.

Jedyną rzeczą, która mnie zawiodła, to bezosobowa ścieżka dźwiękowa. Nie wiem, czy to ja tak byłem skupiony na grze, czy po prostu jest tak słabo, ale jedyny utwór, który wpadł mi w ucho, usłyszałem w walce z jednym z ostatnich bossów. W grze jest dubbing i brzmi nieźle, ale niestety nie usłyszymy naszego rodzimego języka. Są za to napisy, więc spokojnie możecie się zastanowić nad kupnem, bo nic was nie ominie, jeśli nie znacie języka angielskiego.
Gra ładuje się dosyć szybko i tylko czasami, kiedy używamy teleportu pomiędzy kolejnymi „biomami”, musimy poczekać kilka sekund, aż wszystko się dogra. Prince of Persia: The Lost Crown wspiera zapisy międzyplatformowe, więc jeśli kupicie grę na więcej platform, to możecie kontynuować rozgrywkę od tego samego momentu. Wystarczy, że zalogujecie się do Ubisoft Connect i wrzucicie swojego save’a w chmurę.