Latem 2015 roku Shigeru Miyamoto potwierdził w wywiadzie dla Eurogamera, że Pikmin 4 jest bliski ukończenia. Po „zaledwie” ośmiu latach gra ujrzała wreszcie światło dzienne. Co działo się z nią przez ten cały czas? To wie zapewne tylko parę osób w Nintendo, ale nie ma to większego znaczenia. Warto było czekać, bo dostaliśmy zdecydowanie najlepszą odsłonę cyklu.
Mieszkańcy uniwersum, w którym osadzono gry z serii Pikmin, są najgorszymi budowniczymi statków kosmicznych, jakich możecie sobie wyobrazić. Kapitan Olimar, główny bohater pierwszej i drugiej odsłony cyklu, ponownie rozbija się na planecie PNF-404. Wyrusza po niego korpus ratunkowy, który… także się rozbija. Jedyną nadzieją pozostaje najnowszy rekrut brygady ratunkowej, czyli główny bohater gry. Po raz pierwszy w historii serii możemy wybrać aparycję naszego protagonisty. Kreator postaci zapewnia zaskakująco dużo opcji, więc zdecydowałem się na domyślny wygląd.
O dziwo bezpiecznie lądujemy na PNF-404 i po chwili spotykamy Oatchiego, przypominającego psa zwierzaka należącego do kapitan korpusu ratunkowego. Z jego pomocą znajdujemy oficera komunikacyjnego i wspomnianą szefową, lokalizujemy statek i dowiadujemy się, że zabrakło mu mocy. Na szczęście nie wszystko stracone – niektóre z okolicznych przedmiotów zawierają substancję zwaną Sparklium, dzięki które możemy odnowić zapasy paliwa naszej kosmicznej łajby i wrócić do domu. Zwiedzamy więc kolejne lokacje w poszukiwaniu cennych skarbów, takich jak kule bilardowe, konsole do gier czy gumowe kaczuszki. Przy okazji próbujemy zlokalizować pozostałych członków korpusu ratunkowego i gonimy tajemniczego Leaflinga, włochatą istotę z liściem na głowie, której towarzyszy zwierzak bliźniaczo podobny do Oatchiego.
Aby zrealizować te cele, korzystamy z pomocy tytułowych Pikminów. W czwartej odsłonie serii twórcy oddali nam do dyspozycji aż osiem ich rodzajów, w tym jeden nowy. Mowa o lodowych Pikminach, które spotykamy w jednej z jaskiń odwiedzanych na początku gry. Umieją one zamrażać przeciwników i zbiorniki wodne, a jednocześnie same są odporne na zamrożenie. Pozostałe typy Pikminów mają podobne zdolności jak poprzednich częściach: czerwone są odporne na ogień i dobrze radzą sobie w walce, żółte wykazują niewrażliwość na elektryczność i możemy je rzucać wyżej niż inne, niebieskim niestraszna woda, która jest zabójcza dla innych Pikminów itd.
W poszukiwaniach pomaga nam także Oatchi. Pełni przede wszystkim rolę wierzchowca, zarówno dla naszego bohatera, jak i Pikminów, pozwalając szybko przemieszczać się po mapie. Nasz kudłaty kolega ma jednak także inne zdolności: potrafi kopać, przenosić przedmioty, gryźć potwory czy szarżować, aby oszałamiać przeciwników czy rozbijać doniczki. Z pomocą pani kapitan możemy rozwinąć umiejętności psiaka i nauczyć go nowych. W pewnym momencie gry Oatchi przyswaja także zdolność pływania, co znacznie ułatwia pokonywanie zbiorników wodnych.
Eksploracja tradycyjnie podzielona jest na dni, a każdy trwa kilkanaście minut czasu rzeczywistego. Lądujemy w jednej z baz, pobieramy Pikminy z cebuli, czyli gniazda, w którym żyją i się reprodukują, a następnie zabieramy się do roboty. Zwiedzamy lokacje, bijemy potworki, rzucając w nie Pikminami (powraca lock-on z „trójki”, który ułatwia trafienie zwłaszcza latających maszkar), oraz każemy naszym małym przyjaciołom zbierać surowe materiały i budować z nich mosty lub inne konstrukcje, torując sobie w ten sposób drogę do kolejnych pełnych Sparklium skarbów. Gdy zbliża się noc, musimy jednak wrócić w okolice bazy. A przynajmniej wypada to zrobić, bo gdy zakończy się odliczanie, wszystkie Pikminy, które znajdują się poza wyznaczonym obszarem, nie zdążą wrócić do cebuli i zostaną pożarte przez potwory, a my będziemy mieli wyrzuty sumienia.
Oprócz Pikminów i Oatchiego w walce z przeciwnikami możemy wspomóc się przedmiotami, które wynajduje dla nas naukowiec Russ. To różnego rodzaju bomby, miny czy pakiety ratunkowe przywracające nam zdrowie, gdy znajdziemy się w opałach. Russ oferuje także ekwipunek: zarówno zbroje zwiększające wytrzymałość naszą lub Oatchiego czy zapewniające odporność na określone żywioły, jak i przydatne przedmioty, pozwalające na przykład łatwiej lokalizować skarby czy zwoływać do bazy Pikminy, które gdzieś nam się zawieruszyły.
Zwiedzamy nie tylko powierzchnię. W Pikmin 4 wracają jaskinie, które widzieliśmy w drugiej części serii. Znajdujemy w nich skarby oraz rozbitków: zarówno członków korpusu ratunkowego, jak i inne osoby, które zdecydowały się przybyć na PNF-404, na przykład by badać jej faunę albo w ramach wycieczki szkolnej (swoją drogą świetny pomysł). Z jakiegoś powodu w podziemiach czas płynie znacznie wolniej niż na powierzchni, więc możemy w spokoju skupić się na ich penetrowaniu. I chciało mi się to robić, bo jaskinie są znacznie lepsze niż w „dwójce”. W tamtej grze były w dużej mierze generowane losowo, a teraz zostały zaprojektowane przez twórców, którzy nie omieszkali zaimplementować wielu ciekawych zagadek. Chociaż żadna mnie nie zagięła, to kombinowanie sprawiło mi sporo frajdy. Szczerze mówiąc, niektóre jaskinie podobały mi się bardziej niż dungeony z ostatniej Zeldy.
Oprócz jaskiń mamy także dwa rodzaje wyzwań Dandori. To termin oznaczający „strategiczne planowanie zadań i pracę z maksymalną efektywnością, by szybciej realizować swoje plany”. W pierwszym typie wyzwań, Dandori Battle, toczymy kilkuminutowe starcia ze wspomnianym tajemniczym Leaflingiem, zbierając przedmioty i truchła pokonanych potworów. Kto zgromadzi więcej punktów, ten wygrywa. W drugim typie wyzwań, Dandori Challenge, inne Leaflingi poddają nas próbie. Ponownie ciułamy punkty, ale tym razem walczymy wyłącznie ze sobą i limitem czasowym. Jeśli poradzimy sobie z zadaniem, Leafling da nam trochę surowych materiałów, a potem… zemdleje z wrażenia. Dzięki temu będziemy mogli przetransportować go do bazy i zyskamy punkt pozwalający rozwinąć zdolności Oatchiego.
Wcześniej napisałem, że w grze pojawił się tylko jeden nowy rodzaj Pikminów. Kłamałem. Po raz pierwszy w serii możemy eksplorować lokacje nocą. Rozgrywka przypomina wówczas grę tower defence – naszym celem jest obrona świecących kopców zwanych Lumiknollami przed wyjątkowo agresywnymi po zmroku potworami. Pomagają nam w tym świecące Pikminy, jedyne, które nie boją się nocy, ale nigdy nie widzimy ich w dzień. Przypominają duchy, teleportują się do nas i są odporne na wszystkie żywioły, choć nadal mogą zostać zdeptane lub zjedzone przez potwory. Jeśli uda nam się obronić Lumiknoll, wyrzuci on z siebie świecący sok, z którego lekarz Yonny przygotuje lekarstwo pozwalające przywrócić jednego z uratowanych Leaflingów do pierwotnej formy.
Rozgrywka w Pikmin 4 jest znacznie bardziej zróżnicowana niż w poprzednikach. Twórcy przygotowali kilka sporych lokacji, a w każdej z nich znajdziemy po kilka jaskiń i wyzwań Dandori oraz kilkadziesiąt skarbów. Choć napisy końcowe ujrzałem po około 15 godzinach (nie spieszyłem się, więc na pewno można zrobić to szybciej), z grą spędziłem jeszcze ponad drugie tyle czasu, zwiedzając jaskinie i zbierając znajdźki, które wcześniej pominąłem. Oprócz głównej historii twórcy przygotowali także epizod poboczny, którego nie chcę Wam jednak spoilerować. Napiszę tylko tyle, że będzie on miłą niespodzianką dla fanów pierwszej części serii… chyba że limit 30 dni z „jedynki” przyprawił Was o parę siwych włosów lub nawet łysinę – w takim wypadku przywoła demony przeszłości.
Gra była dla mnie łatwiejsza niż „jedynka” i „dwójka”, choć zastanawiam się, na ile faktycznie obniżono poziom trudności, a na ile odniosłem takie wrażenie, bo dopiero co grałem w dwie pierwsze odsłony serii i mam już trochę wprawy. Tak czy inaczej, w trakcie kampanii straciłem znacznie mniej stworków niż w poprzednich częściach, a żaden boss nie zaskoczył mnie jak Cesarzowa Bulblaksów z „dwójki” (widoczna na screenie powyżej – tak, wróciła), która paroma obrotami swojego grubego cielska zabiła mi prawie wszystkie Pikminy. Twórcy przygotowali również szereg ułatwień, których nie było w poprzednikach: z jaskiń możemy ewakuować się w dowolnym momencie, zachowując zebrane znajdźki (w „dwójce” musieliśmy je pozostawić), a jeśli nagle stracimy dużo Pikminów, na przykład w walce z bossem, możemy cofnąć czas o minutę czy dwie i spróbować innego podejścia.
Pikmin 4 nie jest oczywiście grą bez wad, choć trudno mi jej wytoczyć poważne zarzuty. To jednak recenzja i muszę się do czegoś przyczepić choćby z obowiązku, więc oto moja lista zażaleń. Po pierwsze z bzdurnego powodu (gra tłumaczy to troską Pikminów o przetrwanie gatunku) w danym momencie możemy mieć ze sobą stworki tylko trzech typów. W dalszej części przygody, gdy możemy kontrolować nawet setkę małych pomocników, jest to niepotrzebnym ograniczeniem. Po drugie ostatni fabularny dungeon to męczący boss rush. Liczyłem na coś bardziej kreatywnego. Przynajmniej finalny przeciwnik staje na wysokości zadania – sprawił mi więcej problemów niż pozostali bossowie. Po trzecie w grze brak trybu wieloosobowego z prawdziwego zdarzenia. Teoretycznie można przejść kampanię w dwie osoby, ale drugi gracz może jedynie… rzucać kamykami i zadawać w ten sposób obrażenia potworom lub, niczym dozorca niewolników z batem, przyspieszać Pikminy. Jeśli liczyliście na to, że pobiegacie po planszach z kimś jeszcze, niestety nie ma takiej opcji – pozostaje Wam zmierzyć się w Dandori Battle.
Grę do recenzji dostarczył ConQuest Entertainment – oficjalny dystrybutor Nintendo w Polsce.