Kiedyś to było! Duszny salon gier, papierosowy dym, dźwięk wrzucanych żetonów, kilka minut rozgrywki, awantury, bójki, kradzieże, „za Legią czy Polonią”… Wiele osób wspomina te chwile z nostalgią. Ja nie, bo ich nie pamiętam – nigdy nie dane mi było być w salonie gier. Clockwork Aquario pamięta je jednak dokonale i udowadnia to całym sobą.
Nic dziwnego, bo na początku lat 90. gra miała ukazać się na automaty. Sega nakazała jednak tworzącemu ją studiu Westone wstrzymanie prac, uznając, że w salonach zaczynają królować bijatyki i gry 3D, a dwuwymiarowe platformówki powoli odchodzą do lamusa. Po niemal trzech dekadach przebywania w limbo, dzięki wysiłkowi wydawcy Strictly Limited Games, studia ININ Games oraz byłych pracowników studia Westone, Clockwork Aquario udało się wreszcie ujrzeć światło dzienne.
Jak na automatową grę przystało, fabularnej głębi tu brak. Wybieramy jedną z trójki postaci – jakiegoś chłopka, jakąś dziewczynę albo jakiegoś robota (mają imiona, ale nie żeby miało to jakieś znaczenie) – i ruszamy anihilować wszystko, co się rusza. Repertuar ruchów bohaterów składa się z ciosu w nos, skoku na łeb, walnięcia z dyńki od spodu oraz złapania oszołomionego uderzeniem potworka, by rzucić nim w innego. Grając w dwie osoby, możemy również ciskać postacią sterowaną przez drugiego gracza.
W trakcie rozgrywki zwiedzamy pięć całkiem zróżnicowanych etapów (zazwyczaj idziemy w prawo, ale nie zawsze) i pokonujemy szereg pomniejszych przeciwników: mechaniczne ryby, wyskakujące z wody ośmiornice czy zionące ogniem małże. Na każdej z plansz spotykamy też mini-bossów i właściwych bossów, którzy może i są dużych rozmiarów, ale nie stanowią większego wyzwania (no, może oprócz jednego, do którego dość trudno się dobrać). Starcia z nimi nie trwają specjalnie długo, bo najwyżej kilkadziesiąt sekund.
Zaczynamy z dwoma życiami, ale zamiast ginąć po jednym ciosie, wpierw tracimy trochę ubrań (zboczuszków uprzedzam, że nic ciekawego nie widać) i możemy śmigać dalej. Dopiero po drugim uderzeniu wstępujemy w zastępy aniołków – chyba że wcześniej wypijemy miksturę leczącą, która czasem wypada z przeciwników, albo skorzystamy ze znajdźki zapewniającej chwilową nieśmiertelność i możliwość ciskania gwiazdkami po całej planszy. Po utracie wszystkich żyć możemy skorzystać z ograniczonej liczby kontynuacji, a gdy nam ich zabraknie, nie ma przebacz – musimy zacząć od początku.
Stety czy niestety, czas rozgrywki też jest automatowy, bo przejście Clockwork Aquario zajmuje około 20 minut. Zakładając, że nie ukończycie gry za pierwszym razem, ujrzenie napisów końcowych może wam zająć trochę więcej czasu. Niby są tu poziomy trudności, ale nie różnią się one niczym oprócz liczby możliwych do wykorzystania kontynuacji. Poza tym gra oferuje jeszcze minigierkę dla dwóch graczy oraz możliwość odpalenia rozgrywki w trybie arcade i zajrzenia do wnętrza automatu, by ustawić sobie parę rzeczy i pobawić się kilkoma bezużytecznymi w sumie opcjami – w końcu nie jest to prawdziwy automat.
Jednego nie można jednak Clockwork Aquario odmówić – stylu. Pikselowa oprawa gry prezentuje się fenomenalnie: kolory aż wylewają się z ekranu, sprite’y postaci i przeciwników są odpowiednio duże, a animacje robią spore wrażenie. Patrzy się na to wszystko z nieskrywaną przyjemnością. Aby poczuć się już całkowicie jak w latach 90., możemy nałożyć na to wszystko filtr CRT, przedtem dostosowując go do swoich upodobań. Całość dopełnia ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Shinichiego Sakamoto (znanego głównie z rozwijanej przez Westone serii Wonder Boy), która swoją drogą została wydana osobno kilkanaście lat temu. Co ja wam tu będę trajkotał – to automatowe brzmienia pełną gębą.
Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że Clockwork Aquario jest dziś niczym więcej niż ciekawostką. Świetnie wyglądającą i brzmiącą, ale jednak ciekawostką. To, że gra została ukończona i wydana po tylu latach od rozpoczęcia prac, jest piękną historią, ale kilkadziesiąt minut rozgrywki to trochę mało jak na grę konsolową. Nie pomaga też cena, którą ustalono na 80 złotych. Jeśli nie tęsknicie aż tak bardzo za automatowymi klimatami, żeby wydać prawie stówkę, ale chcielibyście zobaczyć, z czym to się je, lepiej poczekajcie na obniżkę.
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy PR Hound.
Be the first to leave a review.
Musisz być zalogowany, żeby dodać komentarz Login