[Recenzja] Ninja Gaiden Master Collection

Krwawa jatka na najwyższych obrotach


Ninja Gaiden, seria, która jest znana najpierw z wysokiego poziomu trudności, a dopiero później z fenomenalnego systemu walki. Nie bez powodu cykl ten często okupuje top listy najtrudniejszych gier w ogóle. Zarówno NES-owa trylogia, jak i ta późniejsza, z przełomu szóstej i siódmej generacji, mają całkiem wyśrubowany poziom trudności, który dla wielu graczy z pewnością był i jest sporą barierą przed zagłębieniem się w przygody ninji Ryu Hayabusy. Po dość długiej przerwie, która trwała ponad 8 lat, Koei Tecmo przypomniało sobie o jednej ze swoich flagowych serii i przywróciło ją do życia w postaci Ninja Gaiden Master Collection. Jak składanka trzech trójwymiarowych odsłon Ninja Gaiden wypadła na sprzęcie od Nintendo? Francuzi powiedzieliby: comme ci, comme ca, a Anglicy so-so.

Na początku był Dragon Sword

Wszystkie trzy części skupiają się na perypetiach spadkobiercy smoczego rodu Ryu Hayabusy, który od małego był szkolny w arkanach sztuki ninja. Jego nabyte umiejętności dość szybko musiały wyjść poza ramy biegania po dachach w piżamie i rzucania shurikenami w gołębie. A trzeba przyznać, że młokos całkiem sprawnie włada orężem i chętnie rozczłonkowuje przeciwników na różne sposoby. A ma ku temu powody. Raz musi pomścić swój klan i odzyskać demoniczne ostrze Dragon Sword. Innym razem wyrusza w pogoń dookoła świata, aby odzyskać ważną figurkę, którą klan Czarnego Pająka chce wykorzystać do przywołania arcydemona. Pojawia się także epizod współpracy z japońskimi siłami zbrojnymi w celu powstrzymania tajemniczej organizacji Alchemików. Ogólnie rzecz biorąc, historie zawarte w grach to nie żadne powieści aspirujące do tuzów naszej branży i stanowią tylko pretekst, żeby rzucać naszego bohatera w kolejne miejsca.

[Recenzja] Ninja Gaiden Master Collection

Gaideny mają dość specyficzną otoczkę. Oprócz typowo japońskich akcentów związanych z ninja pojawiają się też takie rzeczy, jak okultyzm i wątki militarne. Dość dziwny mariaż, ale dzięki temu mamy całkiem zróżnicowane mięso armatnie, które można przerobić na mielonkę. Na naszej drodze staną między innymi ninjowie z wrogiego klanu, bojówki militarne wyposażone w broń palną i ręczne wyrzutnie rakietowe, a także wszelkiej maści demony z piekła rodem. Nie można też zapomnieć o bossach, którzy potrafią być spektakularni. Gdy nie walczymy z mechanicznym hexapodem, to przychodzi nam skrzyżować broń z demonem władającym elektrycznością. Wisienką na torcie jest walka z… żeby nie spoilerować, zachowam to dla siebie, ale na pewno będziecie zaskoczeni, że twórcy wpadli na tak szalony pomysł.

Rach, ciach, członki latają we wszystkie strony

Na szczęście to nie historia jest solą Ninja Gaidenów, a system walki. A ten, trzeba przyznać, jest wyborny i po tylu latach nadal trzyma fason. Pierwsza część jest bardziej skupiona na defensywie, dobrym usytuowaniu się względem przeciwników oraz zarządzaniu esencją wypadającą z wrogów. Esencję można zebrać i w zależności od koloru dostać życie, energię ki do wykonywania ninpo lub walutę, którą można wydać w sklepie. Można ją też wchłonąć podczas ładowania silnego ciosu i wykonać Ultimate Technique, która rozbije przeciwników w drobny mak. Ważne jest też umiejętne łączenie ciosów w combosy i wykorzystywanie terenu do wykonywania akrobatycznych ataków. Wciskanie losowych przycisków i szarżowanie na przeciwników nie pozwoli nam nawet dojść do połowy pierwszego rozdziału. W zależności od oręża liczba dostępnych ciosów się różni. Warto przetestować i znaleźć odpowiednią broń dla siebie. Odblokowują się one jednak wraz z postępami w fabule, więc przez większość czasu będziemy korzystać z Dragon Sworda, który jest uniwersalny i w miarę łatwy do opanowania.

[Recenzja] Ninja Gaiden Master Collection

Druga część premiuje bardziej ofensywne podejście i hołduje powiedzeniu bigger, better and more badass. Mamy dostęp do większej ilości broni, bossów do ubicia jest więcej, a tryskająca krew na lewo i prawo osadza się na ciele Ryu, który strząsa ją z siebie, wymachując mieczem. Nowością jest możliwość rozczłonkowania wrogów, co wpływa na ich mobilność. Ogólnie system z jedynki został tutaj rozbudowany i prezentuje się najlepiej z całej trylogii.

W Razor’s Edge walka doczekała się kilku zmian. Nie ma przedmiotów leczących, zniknęły też esencje, a z nowości pojawił się ślizg, uwielbiane przez wszystkich QTE oraz Steel on bone, który pozwala wykańczać przeciwników po kolei. Batalie stały się jeszcze dynamiczniejsze niż w poprzednich odsłonach, ale na szczęście mashowanie przycisków nadal jest brutalnie karane. Ogólnie zmiany wprowadzone w „trójce” nie wyszły serii na dobre i jeśli brać pod uwagę trylogię, to system walki w tej części prezentuje się najsłabiej.

Ahoj przygodo!

Zasadniczo gry przetrwały próbę czasu. Może odstaje trochę tutaj „trójka”, która jest czarną owcą i odbiega poziomem od pozostałych. Pierwsza Sigma ma sznyt przygodowy i większa część akcji dzieje się w obrębie jednego świata. W późniejszych etapach odkrywamy przejścia do poprzednich i całość łączy się w jeden spójny poziom. Jedyne, co trochę trąci tutaj myszką, to loadingi w trakcie przechodzenia etapów i trochę praca kamery. Trzeba sobie ją ręcznie ustawiać, żeby zwiększyć swoją szansę na powodzenie w starciach.

[Recenzja] Ninja Gaiden Master Collection

Dwie kolejne odsłony stawiają bardziej na podróż po różnych miejscówkach – co etap jesteśmy rzucani w inny zakątek. Aspekt przygodowy został zredukowany do minimum i nie ma już potrzeby zbierania różnorakich kluczy. Po prostu przechodzimy od jednego miejsca do kolejnego, mordując po drodze tabuny przeciwników. Moim zdaniem trzecia część trochę przesadziła z liczbą wrogów podczas pojedynczych starć. Momentami można się poczuć jak w jakimś musou, tyle że przeciwnicy są wytrzymalsi. Gdy dodamy do tego sporą liczbę strzelających adwersarzy, to momentami gra staje się koszmarna. Nie dość, że spada na nas grad pocisków, to jeszcze napierają na nas krwiożercze hordy. Poprzednie odsłony były pod tym względem lepiej zbalansowane.

Ninja paralityk

Składanka jest bardzo fajna i dostępna w niższej cenie niż inne nowe produkcje (w eShopie). Co więcej, gry zawierają też sporo dodatkowych trybów i wzywań, więc zabawy spokojnie starczy na setkę godzin. Szkoda tylko, że twórcy nie postarali się z optymalizacją na Switchu. O ile jedynka utrzymuje stałe 720p/60fps, tak pozostałe części mają z tym problem. Najbardziej rzuca się to w oczy w Razor’s Edge, gdzie rozdziałka potrafi spaść do tak bardzo niskich wartości (dock i handheld), przez co prezentuje się jak gra rodem z PSP. Rozpikselowany obraz potrafi momentami utrudniać rozpoznanie naszego bohatera na ekranie. Jeżeli Switch to wasza jedyna platforma do grania i dacie radę przymknąć oko na technikalia, to warto zainteresować się tą składanką. W przeciwnym wypadku lepiej zainwestować w wersję na inny sprzęt.

Grę do recenzji dostarczyło KOEI TECMO.

Ninja Gaiden Master Collection
65 Recenzent
Criterion 1
Użytkownicy (1 głos) 60
Recenzje użytkowników Zaloguj się, żeby oddać głos
Sort by:

Be the first to leave a review.

User Avatar
Verified

Show more
{{ pageNumber+1 }}

3 komentarze

Dodaj komentarz