[Recenzja] Yoshi’s Crafted World

Cykl platformówek z Yoshim to gry, w których o wiele ważniejsze od jak najszybszego pokonania poziomu są eksploracja oraz odnajdywanie poukrywanych wszędzie znajdziek. To gry, które można przejść w relatywnie krótkim czasie, ale aby odkryć i zebrać wszystkie porozmieszczanie w nich przedmioty, potrzeba zazwyczaj sporo czasu. Platformówki te to też w moim przypadku naprawdę spora sinusoida.

Słowem wstępu

Swoją przygodę z Yoshim zacząłem jeszcze przy okazji 3DS-a, razem z konsolą z motywem Yoshiego, którą potem sprzedałem, czego dziś trochę żałuję. Kupiłem też New Yoshi’s Island – wtedy grę dla mnie całkowicie nieznaną, ale mającą, jak mi się wtedy wydawało, całkiem niezłą grafikę, z tego co widziałem na okładce. No i był Yoshi. Sama gra nie okazała się być jakimś wielkim mega-hitem, ale bawiłem się przy niej na tyle dobrze, że jakiś czas później zrobiłem sobie jej replay i też bawiłem się przy nim dobrze.

Potem Nintendo pokazało Yoshi’s Woolly World na Wii U i byłem zachwycony tym, jak gra wygląda, i ten koncept wszystkiego z włóczki mnie wtedy bardzo fascynował. Nie na tyle jednak, by kupić samą konsolę Wii U, która co jakiś czas puszczała do mnie oczko jakimś ciekawym tytułem, który bardzo chciałem ograć, ale niestety tych tytułów nigdy nie było na tyle dużo, bym chciał kupić samą konsolę. Gdy jakiś czas później Japończycy zapowiedzieli Poochy & Yoshi’s Woolly World na 3DS-a, byłem naprawdę ucieszony. Demo katowałem dość intensywnie, a samą grę kupiłem pierwszego dnia tylko po to, by trafiła na półkę po mniej więcej 2 dniach. I nie, nie skończyłem jej w dwa dni. Po prostu odbiłem się od niej. Poza ładną „włóczkową” grafiką była dla mnie mega nudna i monotonna.

Gdy na Switcha Nintendo zapowiedziało, a potem wydało Yoshi’s Crafted World, miałem więc sporo obaw. Długo się wahałem i zastanawiałem, czy nie znudzę się po pierwszym świecie, bo od czasów New Yoshi’s Island zdążyłem już pograć w sporo różnego rodzaju tytułów i moje postrzeganie gier pewnie trochę się zmieniło. Długo odkładałem ten zakup, aż w końcu samo Nintendo postanowiło mi dać znać, że nie ma co liczyć w najbliższym czasie na jakieś niesamowite tytuły, a mój głód na jakąś spokojną platformówkę 2D nasilił się znów na tyle, że postanowiłem dinozaurowi dać znowu szansę. Jaki jest Crafted World?

TL;DR

Dla tych, którzy nie lubią długich wywodów: jest nieźle. Nie jest to jakoś super wybitna gra, ale dała mi naprawdę dużo satysfakcji.

Wersja długa

Jak wspomniałem na samym początku, Yoshi’s Crafted World to platformówka, w której dużo większy nacisk położony jest na eksplorację plansz niż niesamowite wyczyny rodem z Super Mario. Oczywiście możemy potraktować tą pozycję jak każdą inną platformówkę, w której jedyne, co się liczy, to jak najszybsze dotarcie do mety, ale wtedy sami pozbawimy się olbrzymiej ilości frajdy, jaką można wynieść z tej gry.

Tym razem zamiast świata z włóczki jest świat w stylu DIY. Za ścieżkę robi nam rozwinięta taśma z papieru, drzewa to spinacz do bielizny i kawałek tektury, platformy potrafią być zwiniętymi rolkami kolorowego papieru, są jakieś elementy z włóczki, korka itd. Wygląda to naprawdę ładnie, zarówno na małym, jak i na dużym ekranie. Czasami oglądając te wszystkie wycinanki i wyklejanki, mnie samego nachodziła ochota na zrobienie sobie jakichś takich dekoracji i wykorzystania ich przy jakiejś innej okazji. Dla mnie, osobiście, to zmiana na plus, bo typowo „włóczkowy” świat bardzo szybko robił się monotonny.

O muzyce nie umiem wiele napisać. Jakieś utwory muzyczne towarzyszą nam w tle cały czas. Zmieniają się zależnie od „klimatu” plansz, ale żaden motyw nie został ze mną ani chwili dłużej po tym, jak wyłączałem grę. Ja i mój pierwszy stopień uzdolnienia muzycznego, czyli fakt, że umiem rozróżnić, kiedy jakaś muzyka gra, a kiedy nie, stwierdzają, że jest w tym obszarze OK.

A ten świat zróbmy z papieru…

Cała gra została podzielona na niewielkie światy. Każdy z tych obszarów składa się zazwyczaj z 2-3 plansz. Wyjątkiem są tutaj w sumie tylko pierwszy samouczkowy świat oraz światy bonusowe pojawiające się po ukończeniu gry. Co ważne, każdy z tych światów ma jakiś swój motyw przewodni, np. port, pustynia, cyrk, ninja dojo. Różnorodność jest naprawdę spora i jest to niewątpliwy plus.

Oprócz standardowego zwiedzania plansz od czasu do czasu wpadnie nam plansza nieco mniej typowa, np. sterowanie wielkim „mecha-yoshim”, którym będziemy niszczyć wszystko, co stanie nam na drodze. Albo przyjdzie uciekać nam przed wielkim szkieletem dinozaura, który goniąc nas, niszczy całą planszę. Grając, miałem też okazję polatać samolotem czy wziąć udział w wyścigu samochodzików na energię słoneczną. Do tego dochodzą również, stety albo niestety, fragmenty plansz albo nawet i całe plansze, które mają automatyczne przewijanie ekranu. Mnie osobiście takie plansze trochę wybijały ze spokojnego zwiedzania i eksploracji i nie do końca pasowały do całościowego obrazu, jaki miałem na temat gry.

A skoro już o eksploracji i zwiedzaniu mowa na każdej z plansz mamy 3 standardowe wyzwania: zebranie co najmniej 100 monet, dotarcie do mety z pełnym zdrowiem (20 serduszek) oraz zebranie 20 czerwonych monet (te, nieodkryte jeszcze, ukrywają się pod postacią zwykłych monet). Oprócz tego na każdej z plansz jest do znalezienia określona liczba uśmiechniętych kwiatków. Przedmioty czasami są od razu widoczne, czasami sprytnie ukryte gdzieś na planszy, czasem chowają się gdzieś w tle i wtedy trzeba wspomóc się jajem i w nie rzucić.

Co jakiś czas trafimy na automaty, w których za monety możemy kupić jakiś kostium, którego założenie daje nam trochę odporności, zanim zaczniemy tracić życie. W każdym automacie jest 10 kostiumów, w tym jeden super rzadki, 3 rzadkie i 6 zwykłych, więc warto zbierać je wszystkie, zwłaszcza że na braki monet raczej nie będziemy narzekać. Kwiatki są nam z kolei potrzebne, by odblokowywać kolejne plansze. Koszt otworzenia kolejnego obszaru to zazwyczaj 10-15 kwiatków.

Bardzo szybko gra zaoferuje nam też dodatkowe wyzwania. Najpierw dostaniemy szansę przechodzenia plansz wstecz. Tak, wiem jak to brzmi, ale plansza obraca się o 180 stopni i biegniemy od mety do startu. W trybie tym towarzyszy nam licznik czasu, a naszym zadaniem jest odnalezienie 3 małych Poochy chowających się gdzieś na planszy. Ułatwieniem jest to, że gdy zaczniemy się do nich zbliżać, usłyszymy ich szczekanie. Jeśli zbierzemy całą trójkę oraz dotrzemy do mety w wyznaczonym limicie czasu, pojawi się również „duży” Poochy i przyniesie jeszcze jeden kwiatek.

Dodatkowo zaraz po tym dostaniemy jeszcze proste „wyzwania” sprowadzające się do znalezienia jakiegoś przedmiotu chowającego się na planszy. Przedmiot taki należy odnaleźć, a potem trafić w niego jajkiem. Każde zrealizowane wyzwanie daje nam dodatkowy kwiatek. Co ważne, po znalezieniu wymaganej liczby przedmiotów możemy zgodzić się na skończenie planszy w danym momencie, bez konieczności docierania aż do mety.

Oczywiście nie samym platformowaniem i zwiedzaniem Yoshi stoi. W niektórych światach trafimy na mini-bossów kończących poziom. Są oni dość różnorodni, np. jeden z pierwszych to „ośmiornica” pirat, która płynąc obok nas statkiem, próbuje nas pokonać, a my musimy znaleźć odpowiedni moment, w którym będzie odsłonięta i w sumie trafić ją jajem trzy razy.

Do tego zdobycie każdego z kryształów poprzedzone jest walką z bossem. Są to pojedyncze etapy w całości poświęcone walce z przeciwnikiem. Kluczem do ich pokonania jest, jak zwykle, znalezienie ich słabości i wykorzystanie jej.

Słowem, gra stara się nam zapewnić jak najwięcej dodatkowych zajęć i wyzwań, abyśmy jej zbyt szybko nie porzucili. Z jednej strony super sprawa, ale, niestety, jest też ta druga strona medalu. Przechodzenie po raz piąty tego samego etapu i poszukiwanie kolejnego przedmiotu z listy w pewnym momencie zaczyna robić się nużące, zwłaszcza że sporo przedmiotów jest schowanych zwykle w końcowych częściach etapu. Trochę szkoda, że przedmioty do znalezienia dostajemy pojedynczo.

Sama gra oferuje możliwość grania zarówno pojedynczo, jak i w 2 osoby w ramach kanapowego co-opa. W przypadku dwóch graczy sama formuła nie zmienia się jakoś szczególnie. Nadal przechodzimy te same plansze, ale tym razem w towarzystwie innego Yoshiego. Gra pilnuje też, aby oba Yoshi nie oddalały się zbyt mocno od siebie. Natomiast granie w dwie osoby pozwala na próby stworzenia bardziej „szalonych” ewolucji, jak np. zjedzenie swojego kompana i wyrzucenie go w powietrze itp., itd.

Gra oferuje też tryb „easy” dla młodszych lub mniej cierpliwych, nazwany tutaj „Mellow Mode”. W tym trybie Yoshi dostaje skrzydełka pozwalające mu utrzymywać się w powietrzu (i przy odpowiednim timingu wznosić w górę), za każdego zjedzonego przeciwnika robi dwa jaja zamiast jednego, otrzymuje mniej obrażeń, a checkpointy przywracają więcej zdrowia. Pomiędzy tymi trybami można przełączać się w dowolnym momencie, nawet podczas etapu.

Yoshi’s Crafted World to chyba już trochę zapomniany przedstawiciel platformówek nastawionych na eksplorację i odkrywanie sekretów, a nie parcie do przodu niczym parkourowiec. Podzielenie całej przygody na dużą ilość krótkich światów sprawia, że grę o wiele łatwej sobie „dawkować”. Częste zmiany motywu przewodniego pomagają też utrzymać ciekawość i zainteresowanie. W sytuacji, gdyby jakiś obszar nie przypasował nam z jakiegoś powodu, „męczyć się z nim” będziemy relatywnie krótko (tylko 2-3 plansze).

Niestety w pogoni za zapewnieniem grze zawartości deweloper trochę za bardzo wydłużył grę na siłę. Próba ukończenia gry na 100% oznacza, że te same poziomy będziemy przechodzić raz po raz po 5-6 razy w poszukiwaniu znajdziek, a do tego trzeba jeszcze dodać próby zrealizowania wszystkich „standardowych” wyzwań. Te na początku nie są specjalnie trudne i realizują się niejako przy okazji przechodzenia plansz, ale z czasem zaczynają wymagać naprawdę mocnego rozglądania się za potencjalnymi kryjówkami na jakieś znajdźki.

Jak dla mnie, Yoshi’s Crafted World jest naprawdę dobrą przygodą. Na pewno lepszą niż wcześniejszy Yoshi’s Woolly World na Wii U i 3DS-a. Oczywiście, w długich ciągach gra staje się męcząca, zwłaszcza gdy chcemy osiągnąć w grze 100%. Całkiem nieźle sprawdza się natomiast w krótkich seriach: 2-3 plansze, 3-4 znajdźki.

Czy jest warta swojej pełnej ceny? Trudno mi powiedzieć. Dla mnie tak. Ale pewnie znajdą się też i tacy, dla których ta gra nie będzie tego warta.

75 Recenzent
Criterion 1
Użytkownicy (0 głosów) 0
Recenzje użytkowników Zaloguj się, żeby oddać głos
Sort by:

Be the first to leave a review.

User Avatar
Verified

Show more
{{ pageNumber+1 }}

2 komentarze

Dodaj komentarz