Wspominki chciałem zacząć od sucharka o tym, jak to niby kupiłem 3DS-a w dniu premiery, ale niestety, Elan mnie z tym ubiegł. Ba, reszta naszej „historii z Nintendo” również okazuje się być niezdrowo podobna.
Skromne początki
Zaczęło się skromnie, od podstawówki i ówczesnej mody na Pokemony. Konsole były wówczas drogie, tak więc raptem dwójkę znajomych było na nie stać. Takim szaraczkom jak ja pozostawała więc jedynie emulacja poprzez nieśmiertelnego RAW-a. Oprócz tego udało mi się jeszcze zakupić na giełdzie płytę z dragonballowymi bijatykami ze SNES-a (co to były za dzikie czasy, żeby płacić za „piraty”…) oraz pobawić dłuższą chwilę z przetłumaczoną na polski Okaryną Czasu i Harvest Moonem na emulatorze N64, ale to było w zasadzie tyle. Nintendo budziło moje zainteresowanie, jednak bezpośredni kontakt miałem z nim w tamtych czasach dość ograniczony. W polskiej prasie o Big N pisało się mało, zaś znajomi, pomimo gameboyowego epizodu, pozostawali fanboyami Sony. Do grania musiał mi więc wystarczyć (wiecznie przestarzały) pecet, co jednak jako fanowi strategii i cRPG-ów niespecjalnie mi przeszkadzało. No, może za wyjątkiem okresu wakacyjnego, kiedy rodzice na siłę ciągnęli mnie na dwutygodniowe wyjazdy ze swoimi znajomymi, gdzie nudziłem się niemiłosiernie… Niestety jednak pieniędzy brakowało nawet na komputer, a co dopiero handhelda oraz pieruńsko drogie gry konsolowe. Mój zapał przygasiło również ogranie na emulatorze Pokemon Ruby, które wówczas wydawało mi się niepotrzebnie udziwnioną odsłoną serii. Poczynania Nintendo śledziłem więc mocno wybiórczo, choć zawsze starałem się im kibicować. Trochę z przekory by pownerwiać znajomych, trochę dlatego, że te wyjątkowe tytuły i konsole wyróżniały się na tle konkurencji. Na pierwsze poważne podejście do tematu zakupu trzeba było jednak czekać niemal dekadę.
Story begins
I tutaj historia wyglądała podobnie do Elanowej. Moje ulubione gatunki powymierały, studia zostały pozamykane, zaś nowe produkcje były przesadnie uproszczone i zbyt do siebie podobne. Gdyby w 2012 nie wybuchła moda na Kickstartera, która dała nam Wastelanda 2, Pillars of Eternity, Star Citizena, Planetary Annihilation czy Shadowruna, prawdopodobnie zarzuciłbym granie w ogóle. Tych gier było jednak mało i nie zawsze okazywały się być tak dobre jak ich zapowiedzi, tak więc zmuszony byłem rozglądać się dalej.
Do poważniejszego rozważenia zakupu handhelda skłoniły mnie dodatkowo dwie rzeczy: NFZ i pieniądze. Kolejki spędzone u lekarza uświadomiły mi, że golf oraz snake na telefonie to za mało, by wytrzymać dwie godziny w poczekalni. Niezbędne środki udało mi się z kolei uzbierać dzięki otrzymanemu kilka lat wcześniej stypendium na studiach (aczkolwiek moje było jednak za wyniki :P) oraz pierwszej „prawdziwej” pracy, która dała mi wreszcie jakiś stały napływ środków. Pojawiła się więc wreszcie szansa i pretekst, by spełnić dziecięce marzenia. Pozostawało tylko jedno pytanie – czy ja na pewno będę miał w co grać na tym sprzęcie?
Życiowe dylematy
Paradoksalnie wybór modelu samej konsoli okazał się najmniejszym problemem. Dość szybko stwierdziłem, że jeśli już kupować, to najlepszym kompromisem między możliwościami a ceną będzie mały New Nintendo 3DS. Stary model był nieco tańszy, ale bałem się, że jeśli ta zabawa mnie wciągnie, to szybko pożałuję swego skąpstwa. New XL’ka w ogóle nie wchodziła w grę. Odstraszał mnie od niej brak wymiennych paneli, strasznie „rozciągnięty” obraz oraz wysoka cena sprzętu. Niestety jednak mały New, choć tańszy, też nie był wcale taki tani. Teoretycznie mogłem poczekać, aż cena nieco opadnie, ponieważ w listopadzie 2015 r. konsolka znajdowała się na rynku ledwie od kilku miesięcy. Bałem się jednak, iż za chwilę usłyszymy o następcy 3DS-a, a wtedy cały cykl zastanawiania się „czy warto” zacznie się na nowo. Z drugiej jednak wydawanie ponad siedmiuset złotych na coś, co finalnie może mi nie podejść, również niespecjalnie mi się uśmiechało. O dostępnych grach miałem bowiem wówczas jedynie dość ogólne pojęcie i nie byłem pewien, czy w ogóle się w nie wkręcę. Postanowiłem więc, że na zakup zdecyduję się, jeśli znajdę choć dziesięć tytułów, w które chciałbym zagrać.
Szczęśliwie jednak dla mnie dostępna biblioteka była już wówczas naprawdę okazała, obejmując również gry z DS-a. Co więcej, stosunkowo niedawno dodano do niej tytuły, które do konsoli przyciągały mnie siłą nostalgii. Były to kolejno Pokemon Alpha Sapphire, Dragon Ball Z: Extreme Butoden oraz The Legend of Zelda: Ocarina of Time (ha, a myśleliście, że ten cały długi wstęp był po nic?). Szczególnie jednak w przypadku Pokemonów chciałem przekonać się, czy III generacja faktycznie była tak „obca”, jak ją zapamiętałem. Gold/Silver do dziś pozostają grami, do których wracałem najczęściej, tak więc naprawdę chciałem wgryźć się w serię na nowo. Reszta zaś jest już historią.
Wspominki właściwe
Z perspektywy czasu to jednak zabawne, że człowiek tyle nad tym zakupem się zastanawiał. Na dzień dzisiejszy moja 3DS-owa biblioteczka liczy przeszło pięćdziesiąt tytułów i nadal się rozrasta – i to pomimo faktu, że niektóre gry z mojej „pierwotnej dziesiątki” ostatecznie wyleciały z listy zakupów. Sapphire spodobał mi się na tyle, że szybko dołączyły do niego wszystkie części Poków, które konsola jest w stanie odpalić. Okaryny nadal nie ograłem, ale w backlogu towarzyszy jej teraz Maska Majory, od której szybko odbiłem się za dzieciaka. Demko Awakeninga oraz drama wokół dostępności kolekcjonerek Fatesa zachęciła mnie, by wskoczyć do pociągu i sięgnąć po Fire Emblemy. Pod wpływem fazy na anime Inazuma Eleven odkryłem, że gry z tej serii też są całkiem-całkiem. Rhythm Thiefa kojarzyłem z trailerów na świętej pamięci Hyperze, kupił mnie świetną muzyką.
Zabawa z konsolką spodobała mi się tak bardzo, że już niecały rok później do mojego New 3DS-a dołączył dorwany na wielkiej letniej wyprzedaży „zwykły” biały 3DS. Z jednej strony chciałem móc samemu ewoluować swoje Pokemony, zaś z drugiej by móc pożyczyć go dziewczynie i grać z nią po sieci w Mario Kart 7. Przy okazji kupiłem jej również Laytona na imieniny, ponieważ wspomniała kiedyś, że lubi przygodówki. Dość powiedzieć, że musiałem dokupić później wszystkie pozostałe części. Najnowszym odkryciem został z kolei Ace Attorney, którego pełną kolekcję udało mi się dorwać tuż przed brexitem.
Największe odkrycia
Największym jednak odkryciem podczas mojej 3DS-owej przygody okazały się dwie gry: Xenoblade Chronicles oraz 999: Nine Hours, Nine Persons, Nine Doors. Tę pierwszą udało mi się dorwać raptem miesiąc po zakupie konsoli. Chwilę jednak trwało, nim do niej usiadłem, a jeszcze dłużej zajęło jej przejście. Z przerwami wyszedł prawie rok, ale nie żałuję ani jednej spędzonej nad nią sekundy. Przyszedłem dla intrygującego świata, zostałem dla fantastycznej historii. RPG-ami interesowałem się wprawdzie już wcześniej, ale to dzięki Xeno tak mocno wciągnąłem się w ich japońską odnogę. Fabuła co rusz zaskakiwała zwrotami akcji oraz całym spektrum skrajnych emocji, postaw i bohaterów, co mocno wyróżniało ją na tle zachodnich wiecznie obrażonych, pyskatych bohaterów ratujących świat przed zagładą. Kto nie sięgnął choćby po switchowy remaster, niech się wstydzi. Gdyby nie ten tytuł (oraz faza na Ghost in the Shell), pewno nigdy nie skusiłbym się na zakup Soul Hackera, Chrono Triggera, Tales of the Abyss, Project X Zone i nastu innych jRPG-ów z 3DS-a.
Drugim takim odkryciem było wspomniane 999. Tutaj historia jest nawet zabawniejsza – nie przepadałem nigdy za przygodówkami, nie byłem przekonany, czy warto tę grę importować, odpaliłem więc Let’s Play na Youtubie, by zobaczyć, z czym to się je. Spodobało mi się tak bardzo, że obejrzałem cały, łącznie około 20 godzin. Nie tylko stałem się fanem serii Zero Escape, ale również gier ostro skręcających w stronę visual novel. Własną kopie 999 oczywiście zakupiłem, szybko dołączył do niej Virtue’s Last Reward, zaraziłem serią dziewczynę, a na koniec wspólnie ograliśmy steamową wersję Zero Time Dilemma, wożąc przez miesiąc save’a między jej domem a moim. Gdyby nie to doświadczenie, prawdopodobnie nigdy nie zdecydowałbym się na zakup wspomnianych Attorneyów.
Kurtyna opada
Zaryzykuję jeszcze jedno stwierdzenie – gdyby moja przygoda z tym handeldem nie była tak udana, prawdopodobnie nigdy nie zdecydowałbym się na zakup Switcha. To ona uczyniła ze mnie fana Nintendo oraz zapoznała mnie z wieloma fantastycznymi tytułami, starymi i nowymi.
Wspomnień z 3DS-em mam więc sporo, a do tego ciągle dochodzą nowe. Najświeższe dotyczy długich bojów z zeszłego miesiąca, jakie musiałem przejść, by znaleźć oryginalną nową ładowarkę. Stara wprawdzie nadal działa, ale co bym zrobił, jakby nagle odmówiła posłuszeństwa? Nadal mam jeszcze sporo gier do przejścia, zaś do wielu ukończonych jeszcze bym kiedyś wrócił, lepiej więc dmuchać na zimne.
Myślę, że ta historyjka chyba najlepiej świadczy o uczuciu, jakim nadal darzę tę małą konsolkę.
Moje Top 10:
1. Xenoblade Chronicle 3D
2. Zero Escape: Virtue’s Last Reward
3. Fire Emblem Echoes: Shadows of Valentia
4. SMT: Soul Hackers
5. Pokemon Sun/X/Alpha Sapphire
6. Inazuma Eleven 3: Lightning Bolt
7. Rythm Thief
8. Dragon Ball Z: Extreme Butoden
9. Metroid: Samus Returns
10. Mario Kart 7
Specjalne wyróżnienie:
Mario Sport Superstars – gra badziewna w singlu, ale w multi o dziwo się sprawdzała.
…aczkolwiek w moim wypadku lista jest ciut przekłamana, ponieważ dla zachowania konwencji ograniczyłem się jedynie do gier z 3DSa. Inaczej pewno zauważylibyście na niej również Pokemon Black, 999, Phoenixa Wrighta, Inazumę Eleven 2 czy Chrono Triggera. Już nie wspomnę nawet o tym, że jak dacie mi parę lat, to na pewno sporo się jeszcze na niej zmieni, ponieważ na przejście wciąż czekają oba Devil Survivory, Radiant Historia, Laytony, Yo-kaie, Inazumy GO… życia nie starczy na przekopanie się przez ten backlog.
Tyle podobieństw w naszych 3DS-owych przygodach… przypadek? Pewnie tak.
Szkoda, że nic o Etrianie, ale przynajmniej Xenoblade na pierwszym miejscu. Jedna z moich gier wszechczasów, ale jednak grałem w wersję z Wii.