[Recenzja] Pokemon Sword/Shield DLC Part 1 – The Isle of Armor

Dalsze wojaże w regionie Galar

Powrót syna G-maxowego

W odróżnieniu od większości głosów, jakie pojawiały się po premierze nowej generacji Pokemonów, które wyrażały uzasadnione niezadowolenie konstrukcją wielu elementów kontynentu Galar, ja przy rozgrywce bawiłem się całkiem dobrze. Zainwestowałem w grę około 130 godzin, w dwóch dłuższych podejściach (po premierze w listopadzie oraz na przełomie maja/czerwca), co uważam za całkiem niezły wynik. Tytuły w wielu aspektach powielały grzechy swoich przodków, a konkretnie Sun/Moon, które mocno ograniczały eksplorację na rzecz tunelowej, wyreżyserowanej „wycieczki”, gdzie prowadzeni jesteśmy za rączkę po prostej linii fabularnych interludiów. Już tam nie podobało mi się ograniczenie możliwości łowienia ryb tylko do wybranych punktów, pływania do wybranych rzek oraz braku swobodnego operowania kamerą jak w większości gier w obecnych czasach. No i te powszechne blokady praktycznie w każdej nowej lokacji…

Sword/Shield część z tych błędów naprawiało poprzez wprowadzenie Wild Area – lokacji, która dawała nadzieję na swobodną, nieograniczoną wędrówkę. Niestety ekspozycja pozostawiała sporo do życzenia, a sama miejscówka sprawiała wrażenie zaimplementowanej na szybko, celem uciszenia malkontentów. Niestety mimo wprowadzenia owej innowacji gra nadal była bardzo liniowa, a Wild Area była zaledwie nietypowym dla współczesnej serii sposobem na endgame. Fani mocno skrytykowali także gigantycznie okrojony Pokedex. Stworków z puli 900 mogliśmy złapać zaledwie 400.

Może dlatego wiele osób podchodziło ze sporą dozą ostrożności do dodatków DLC – Isle of Armor i Crown Tundra, po raz pierwszy zapowiedzianych tylko w formie elektronicznej. Ja, z uwagi na wspomniane we wstępie względne zadowolenie postanowiłem spróbować. No i cóż… było warto.

To, co rzuciło się w oczy od pierwszych chwil to ogromna swoboda eksploracji. Muszę przyznać, że dawno nie grałem w odsłonę cyklu, która dawała takie pole manewru już od samego początku. Po wylądowaniu na Isle of Armor opuszczamy stację i możemy ruszyć w dowolnym kierunku. Cała wyspa to jedno wielkie „Wild Area” bez większych kompromisów. Możemy obrać obojętnie jaki azymut olewając w 100% fabułę. Ja sam odbiłem w lewo, w kierunku archipelagu wysp na morzu, celem sprawdzenia ich zawartości. W trakcie beztroskiego rejsu w kierunku sylwetki Wailorda o naturalnych proporcjach, zostałem zaatakowany przez bezlitośnie mknącego w moim kierunku Sharpedo, co było dość zabawne. Zbadałem także jaskinię wyłaniająca się z morza oraz wparowałem z buta do lasu przypominającego Viridian Forest. Nie ma HM’ów, nie ma itemów ograniczających eksplorację, sztucznych „blokad” na drodze przez pracowników elektrowni, ani Pokemonów korkujących wejście do jaskini. Wsiadasz i jedziesz gdzie chcesz. Pod tym względem przypomniała mi się trochę odsłona gry the Legend of Zelda – BOTW. Oczywiście nie ma tu czego porównywać, ale moim zdaniem doskonale pokazuje to, jak kolosalną różnicę w jakości rozgrywki tworzy oddanie sterów w ręce gracza. Po drodze złapałem kilka stworków do nowo zaktualizowanego Isle of Armor Dexa, który zawiera 210 pozycji do skompletowania. Spora część moich faworytów od razu poleciała do boxa z napisem „do breedingu”. Na mapie jest też kilka postaci, które przydzielą nam misje poboczne typu znalezienie rozlokowanych na terenie całej wyspy 151 Diglett’ów z regionu Alolańskiego. Zwykła pierdołka „znajdź je wszystkie”, ale jednak widząc te trzy wystające wloski z gleby, odruchowo lecisz w ich kierunku. Za znalezienie każdej dziesiątki czekają też ciekawe nagrody w postaci stworków z regionu Alola. Wszystko to sprawia, że rozgrywka jest intrygująca i bez problemu można tu wsiąknąć na kilka, kilkanaście godzin po drodze popychając fabułę do przodu.

W dodatku powraca niemal setka Pokemonów ze starszych generacji

Wraca także opcja śledzenia gracza przez wybranego Pokemona – coś, o co prosili fani od czasu HG/SS lub spin-offa LGPE. Fakt ten cieszy, choć warto dodać, że Pokemona wypuścimy z piłki tylko na terenie Isle of Armor i Crown Tundra. Większej customizacji doczekał się także rower – możemy zmienić jego barwę na ciemną lub jasną oraz dopasować strój z fajnym kaskiem. Nareszcie koniec z jeżdżącym w piżamie 10-latkiem. Na pewnym etapie rozwoju fabuły otrzymamy także możliwość ulepszania wyposażenia Dojo za ciężko „zarobione” Watty. Dzięki naszym inwestycjom wzbogacimy salę treningową Pana Musztardy o komputer z Pokemon Center, maszyny z napojami lub lodówkę ze składnikami do gotowania Curry. Końcowych efektów naszych inwestycji w tym miejscu nie zdradzę – przekonajcie się sami. Interesującą innowacją jest także maszyna o nazwie Cram-O-Matic. Jest to nic innego jak kociołek do alchemii znany z innych gier – wrzuć 4 „śmieciowe” składniki, aby otrzymać jeden rzadki. Co ciekawe wracają Apricorny, z których (za pomocą tego narzędzia) możemy stworzyć unikalne Pokeballe niczym Kurt w Gold/Silver. DLC wprowadza także możliwość nadania statusu Gigantamax Pokemonom, które go nie posiadają. Jak dobrze wiemy status ten, nie jest możliwy do przekazania na drodze breedingu, co wyklucza posiadanie z nim idealnego stworka. W Isle of Armor wystarczy jednak ugotować specjalną zupę przy użyciu grzybków rosnących na wyspie i nakarmić nią Pokemona. Grzybki pojawiają się na wyspie dopiero po odbyciu kilku walk w Max Raidach lub upłynięciu odrobiny czasu, co powoduje, że spędzimy przy dodatku trochę godzin, chcąc ulepszyć naszych podopiecznych na „G-maxa”. Aha, startery z Galar dostały też unikalne sylwetki Gigantamax.

Misja odnalezienia zagubionych Diglett’ów zostanie nagrodzona Pokemonami z regionu Alola

W pewnym momencie odblokowujemy także możliwość odbywania walk w Dojo w trybie restrykcyjnym (Restricted Sparring). Z uwagi na niewielką liczbę walk trenerskich w dodatku DLC jest to pewnego rodzaju próba zrekompensowania tego niedopatrzenia. To nic innego jak kolejna wariacja na temat Battle Tower/Maison, gdzie pojedynkujemy się z trenerami celem zdobycia punktów BP. W dodatku DLC, element ten jest jednak nieco odmienny. Możemy używać jedynie Pokemonów jednego typu np. Elektryczne lub Elektryczny/Latający itp. Naszym przeciwnikiem jest zawsze team składający się z Pokemonów posiadających typ superefektywny i uprzywilejowany, co wymusza kombinowanie w stronę przezwyciężenia słabości danego typu.

W trybie walk restrykcyjnych konieczne jest budowanie określonych strategii

W kwestii minusów opisywanego dodatku DLC nasuwają mi się 2 problemy. Mała lub wręcz znikoma ilość nowych, dedykowanych stworków oraz wariantów regionalnych z Galar. Praktycznie jedynym nowym wariantem jest Slowbro, a nowym Pokemonem Kubfu. Reszta to powracające stworki z poprzednich części. Rozczarowuje też brak tutorów, którzy uzupełniliby wachlarz ruchów dostępnych Pokemonów. Nadal są widoczne znaczące różnice w ilości ataków co sprawia, że część stworków wychowanych w regionie Galar jest po prostu niegrywalna (na poziomie competitive) w potyczkach multiplayer np. Azumarill nie nauczy się Knock Off (dość istotnego ataku kontrującego jego słabości) bez odpowiedniego tutora z regionu Alola. Z jednej strony możemy przesłać takiego Pokemona (z tym atakiem) z aplikacji Pokemon Home z wcześniejszych generacji, z drugiej nie użyjemy go w oficjalnym formacie online.

Startery z Galar otrzymały unikatowe formy Gigantamax po wypiciu nowej Poke-zupy

Na koniec warto poruszyć też kwestię długości owego dodatku w stosunku do ceny. Wiele osób twierdzi, że jego przejście zajęło im max 2 godziny, co jest w dużej mierze prawdą, choć warto dodać, że dotyczy tylko wątku fabularnego. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że ktoś w tym czasie samodzielnie znalazł wszystkie 151 Diggletów, uzupełnił Dexa bez posługiwania się poradnikami oraz znalazł czas na zabawę z breedingiem. Nawet nie wspominając o zabawie z Restricted Sparring. Sporo osób traktuje tę serię jak kolejnego, mniej udanego jRPGa, w którym autorzy prowadzą nas za rączkę, otwierając kolejne lokacje, przedzielone łzawymi scenkami fabularnymi, na setki godzin. W przypadku serii Pokemon wygląda to nieco inaczej i sporo osób nadal tego nie rozumie. Fabuła to zaledwie pretekst to samodzielnego wyznaczania sobie celów rozgrywki. Przy Isle of Armor spędziłem jak dotąd 20 godzin, w dużej mierze zwiedzając dostępne lokacje, zbierając itemy, odkrywając Digglety i łapiąc Pokemony celem uzupełnienia Pokedexa. Myślę, że znalezienie wszystkich Diggletów zajmie mi kolejne kilka godzin, a przede mną nadal breeding i kreowanie nowego, perfekcyjnego składu online z nowo dodanych Pokemonów. O shiny huntingu nawet nie wspominam. Obstawiam, że rozgrywkę zakończę na poziomie 40h, co przy cenie 60 zł za połowę z zapowiedzianych 2 dodatków jest całkiem dobrym wynikiem.

Maskotka pierwszej części DLC – Kubfu

W obliczu tego typu okoliczności nie pozostaje nam nic innego jak wsunąć złoty sygnet na palec powracającego dziecięcia i ubić z tej okazji najdorodniejsze ciele. Mimo zapewnień developera, iż prace nad DLC zostały podjęte jeszcze przed wydaniem Sword/Shield, ciężko nie odnieść wrażenia, że pewne decyzje zapady o wiele później, w odpowiedzi na nieco odmienny niż zakładano odbiór nowej generacji przez szeroką publikę. Cieszy fakt, że GF powoli zaczyna słuchać głosu fanów, którzy z uporem maniaka domagali się pewnych innowacji od wielu, wielu lat. Moim zdaniem mamy tu do czynienia z analogicznym zabiegiem jak w przypadku przejścia z generacji 3 na 4. Trzecia była potworkiem z niedopracowanym, przestarzałym systemem walki i była mocno rozczarowująca graficznie. Czwarta wyleczyła serię, konwertując system rozgryki do formatu, jaki znamy dziś oraz dopieszczając graficznie wygląd ekranu walki, interface’u pudełek czy eksploracji. Można przewrotnie stwierdzić, że trzecia była „niezbędnym błędem”, aby czwarta powstała w takiej, a nie innej formie. Podobnie będzie w przypadku 8 i 9 generacji. Na ósmej GameFreak nauczyło się, w jakim kierunku powinna iść seria tak, aby zadowoleni byli zarówno nowi, jak i powracający fani. Podejrzewam, że przyszłe odsłony serii będą szły w kierunku swobodnej eksploracji bez sztucznie zablokowanej kamery czy ścieżek wędrówki. Nie będzie już zachowawczego podziału na Wild Area i miasta, tylko jedno wielkie, swobodne doświadczenie. Jeżeli uda się odtworzyć to, co osiągnęli w wydanym niedawno DLC, z pewnością jest na co czekać. Bo czuć tu tę utraconą magię Pokemonów i naprawdę nie ma na co narzekać. No, chyba że na to, że na drugą część DLC przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.

Brak komentarzy

  1. Antari, dzięki za recenzję.
    Przyznam się szczerze teraz jestem jeszcze bardziej rozdarty.

    Lubię pokemony ale jestem też osobą, która nigdy nie złapała mocnego bakcyla „w online” w tych grach. Walki z innymi graczami mnie nie interesują i nie czuję zbyt dużej przyjemności w „nieskończonym” breedowaniu danego stworka by uzyskać tego jednego „idealnego”.
    Z tego co zrozumiałem z tej recenzji, to sama „fabuła” jest na jeden przysiad do gry (ok 2-3 godziny), a potem zostaje już szukanie znajdziek, uzupełnianie pokedexa, tworzenie ekipy pod nowe „battle towery” i walki online oraz shiny hunting.
    Poza tym kolejne 200+ stworków do złapania trochę mnie przeraża. Nie ilością, bo akurat kompletowanie pokedexów to jedna z rzeczy które zawsze lubiłem w tych grach, ale tym, że będą poupychane w taki sam sposób jak w podstawce (w Wild Area), gdzie czasami trzeba było zmarnować olbrzymie ilości czasu chcąc złapać tego brakującego pokemona, a on jak na złość pojawiał się tylko przy odpowiedniej pogodzie z jakimś tam niewielkim procentem szansy.

    Ja na razie czekam na informacje o tym drugim DLC, może to drugie przekona mnie do zakupu całości.

  2. Z jednej strony pretensje mogę mieć tylko do siebie, bo traktuje tę serię właśnie jak typowego jRPG-a. Z drugiej strony formuła Pokemonów trafia do mnie od jakichś 20 lat i nawet krytykowane Sword & Shield w ogólnym rozrachunku oceniam na plus, bo pomimo wszelkich ułomności (Wild Area, fabuła dziejąca się przez znaczną część rozgrywki obok gracza, skąpe w atrakcje miasta, ogólne przegadanie) po prostu chciało mi się w to grać.

    Z tego względu Isle of Armor to dla mnie niestety katastrofa, bo to wszystko, co w najnowszych Poksach mi się nie podoba, ale dodatkowo spotęgowane. Cała wyspa to jedno wielkie Wild Area, bez żadnych trenerów, z niezmiennie fatalną grafiką. Gdy podczas pokonywania „fabuły” dostałem za zadanie obejrzeć kilka widoczków z pewnym Pokemonem (z jakim, to można się po zwiastunach domyślić), poczułem się, jakby Game Freak kopał mnie w twarz, każąc mi kilkukrotnie oglądać ten przywodzący na myśl niezbyt apetyczną zupę krajobraz. Ludzie śmiali się, że remake Xenoblade chodzi w rozdzielczości niższej niż na Wii, ale przy nowych Poksach wygląda jak ósmy cud świata.

    Sama „fabułka” jest krótka, co mnie specjalnie nie dziwi, ale i tak deweloperom nie udało się jej wypełnić ciekawymi atrakcjami. Tu poszukaj jakichś Pokemonów, tu poszukaj jakichś rzeczy, stocz kilka walk z Abrami albo innymi Jigglypuffami na 60 poziomie, bo siła przeciwników skaluje się względem liczby zdobytych odznak, ale nikomu nie chciało się nawet zastąpić pierwszych form ewolucjami… Jedynie końcówka wzbudziła we mnie jakiekolwiek pozytywne emocje. No i rywal… nie wiem, jak w Sword, ale w Shield to niezwykle wkurwiający typek z gatunku „dostałem giga wciry, ale i tak uważam się za lepszego, jednak na końcu zaczynam rozumieć swoje błędy”. Co w przypadku tego DLC trwa nie 20-30 godzin, a 2-3. Najszybsza przemiana pod słońcem. Tak czy siak, chyba gdzieś już to widziałem.

    Szukanie Diggletów mnie nie jara (Koroki z Zeldy są przy nich niesamowicie zaimplementowane, bo przynajmniej są ukryte na kilka-kilkanaście sposobów i nie trzeba latać z kamerą skierowaną wprost na tę zupę na ziemi, żeby je znaleźć), wyłapywanie Poksów z trawy podobnie, po części z tego samego powodu, co Akiego, po części dlatego, że nigdy nie było to moim celem w tych grach. Ale tak jak pisałem we wstępie – sam jestem sobie winien.

    Dygresja: Ja wiem, że to seria kierowana do 10-latków, ale ile można. Zelda czy Mario są starsze, ale ciągle się rozwijają i podczas ogrywania kolejnych odsłon nie mam wrażenia, że jestem już na te gry dawno za stary. Pokemonom za to, przynajmniej w mojej opinii, większe możliwości kolejnych konsol zupełnie nie służą. Umowność była siłą tej serii. Nikt nie mógł się czepnąć, że nie ma głosów, bo postacie i tak nie ruszały ustami. Teraz ruszają, ale nic nie słychać. Nikt się nie czepiał, że kolejny Pokemon koń, bo nie było ogółem tylu aż tylu Poksów. Jasne, i tak się sprzeda, bo to nie do takich starych dziadów jest kierowana ta seria, ale chyba wysiadam z tego pociągu. Chociaż pewnie i tak zmienie zdanie, gdy zobaczę nową część…

Dodaj komentarz