[Recenzja] Technosphere Reload

Przeładowuję pistolet i przystawiam go do skroni...

Zacznę od małej prywaty: jako niewielka, niekomercyjna strona, MyNintendo nie może liczyć na kody na najciekawsze gry na Switcha. Możemy albo kupować je na własną rękę, a następnie puszczać recenzje wiele dni po „konkurencji”, albo zadowolić się opisywaniem mniejszych tytułów – o które staramy się sami lub to one znajdują nas. Jeśli chodzi o mnie, zazwyczaj nie podejmuje się grania w tego typu pozycje, bo lista dużych gier, które naprawdę, koniecznie, bezwzględnie powinienem nadrobić, i tak jest już bardzo długa. Ten jeden raz postąpiłem jednak inaczej i pobrałem Technosphere Reload na swoją konsolę. Ujmując to eufemistycznie, nie była to dobra decyzja…

Technosphere Reload jest jedną z tych gier, w których kierujemy kulką, tocząc się tu i tam oraz rozwiązując zagadki logiczno-przestrzenne. Ma to nawet jakieś zalążki fabuły, ale pozwólcie, że pominę ten temat, przechodząc od razy do clue programu, czyli rozgrywki. Po raz pierwszy czerwona lampka zapaliła mi się już w samouczku, którego… zwyczajnie nie mogłem przejść. Twórcy postanowili bowiem, że nawet podczas nauki podstaw jesteśmy ograniczeni limitem pięciu żyć, po których wykorzystaniu musimy zaczynać cały trening od nowa. Wbrew pozorom nie tak trudno je stracić, bowiem gra ma irytującą przypadłość zabijania nas, gdy zrobimy coś w sposób inny, niż przewidzieli twórcy. Już po kilku minutach trafiamy na pewną przepaść, którą możemy przeskoczyć na dwa sposoby – używając boosta podczas podjeżdżania do niej bądź wyskakując przy samej krawędzi i dopiero wtedy korzystając z doładowania. Z nieznanego mi – i zapewne samym deweloperom – powodu tylko ta druga metoda jest akceptowana przez grę – jeśli chcemy zrobić to „nie po bożemu”, sfera wybuchnie, a my stracimy cenne życie.

Dotknięcie któregokolwiek z czerwonych, naelektryzowanych słupków powoduje, że kula zaczyna się odbijać w zupełnie nieprzewidywalny sposób. Żeby w ogóle trafić do tego labiryntu bólu i przekleństw, najpierw musimy zostać podniesieni przez pole antygrawitacyjne, a jeśli zrobimy to źle, od razu zetkniemy się z jedną z kolumn i na 99% spadniemy w przepaść.

Im dalej w las, tym niestety gorzej. O ile początkowe kilkadziesiąt minut gry przebiega raczej bezproblemowo, po tym czasie Technosphere Reload coraz częściej zaczyna pokazywać swoje prawdziwe oblicze. Co rusz trafiamy na kilkunastominutowe fragmenty, które musimy przejść, nie tracąc zgromadzonych żyć. Niby po drodze napotykamy checkpointy, ale gra ma dwa ich rodzaje – niebieskie, w których odradzamy się po utracie jednej sfery, a także czerwone, do których trafiamy po utracie wszystkich szans. Te drugie rozmieszczone są w fatalny sposób – czasem po jednej minucie toczenia się trafiamy na kolejny, a czasem nie spotykamy żadnego przez dobre kilkadziesiąt minut rozgrywki. Przynajmniej jeśli wliczyć w to konieczność powtarzania etapów, a trzeba to robić, bo gra potrafi być momentami cholernie trudna. A im dalej, tym skoki poziomu trudności występują coraz częściej. Kilka najcięższych fragmentów przedstawiłem oraz opisałem na zrzutach.

Życia to nie wszystko, o co musimy dbać, by nie zobaczyć kolejnego napisu „Spheres is over” (czy to potworek językowy, czy nawiązanie do czegoś – nie mam pojęcia). Do działania sfery wymagana jest energia, którą możemy odnawiać poprzez konsumowanie małych, niebieskich kulek. Te, podobnie jak czerwone checkpointy, czasami znajdujemy co krok, a czasami drżymy, by nie zabrakło nam mocy. W dodatku po śmierci niektóre z nich… nie odnawiają się, przez co kolejna próba przejścia danego fragmentu potrafi być trudniejsza niż za pierwszym razem. A, jest jeszcze licznik 10 godzin, który cały czas tyka. To właśnie tyle czasu mamy na przejście całej kampanii. Nie mam pojęcia, czy faktycznie ma on jakieś znaczenie, czy to tylko straszak, ale znając tę grę, nie zdziwiłbym się, gdyby po jego upływie pokazywała nam ekran „Game Over” i kazała zaczynać od początku.

Fragment może niespecjalne trudny, ale za to niezwykle irytujący. Nie dość, że znajduje się tu beczka, której wybuch może doprowadzić do crasha, to zaraz za nią trzeba unieść się na kilku polach antygrawitacyjnych, unikając jednocześnie wystrzałów działa. Co jest oczywiście niemożliwe. Na szczęście od czasu do czasu armata z jakiegoś powodu nie może w nas trafić.

Rozgrywka jest ślamazarna – w niczym nie przypomina choćby serii Super Monkey Ball – a kula „obdarzona” jest dużą dozą bezwładności. Zdarza się, że nawet poruszając się w powolnym tempie, wypadamy za barierkę, a podczas niektórych skoków lądujemy nie tam, gdzie byśmy się spodziewali. Wyzwanie stanowią nawet pola antygrawitacyjne, które unoszą nas do góry – podczas korzystania z nich trzeba trzymać równowagę, a jeśli nam się to nie uda, zapewne spadniemy gdzieś w przepaść. Zginąć można również na wiele innych sposobów. W pewnym momencie gry pojawiają się chociażby działa, które zabijają nas „na hita”, a są celniejsze niż Stephen Curry rzucający za trzy punkty; w innym cały czas latają drony, które gdy tylko nas zauważą, zaczynają do nas pruć ogniem maszynowym (czasem kilka jednocześnie). Nie mogę nie wspomnieć o jednym czy dwóch crashach, które zdarzyły mi się wraz z wybuchem beczki (to kolejne coś, które chce nas zabić). Technosphere Reload po prostu nas nienawidzi. Naprawdę nie czuję się jakimś specjalnie marnym graczem, daję radę w trudniejszych platformówkach, ale nie bardzo chce mi się powtarzać 20 raz ten sam, wcale nie tak krótki, fragment rozgrywki, nie mając z tego nic prócz zszarganych nerwów.

Nie pomaga również oprawa audiowizualna. Wszystko świeci się jak psu… kość w misce; mam też wrażenie, że gra nie zawsze działa w 30 klatkach na sekundę, jednak mędrca szkiełkiem i okiem tego nie badałem. Choć kampania podzielona jest na kilka światów, oprawa graficzna jest tak monotonna, że gdy czasem gra pokazuje nam, że na planszy coś się zmieniło, trudno powiedzieć, gdzie to się tak właściwie stało. Jeśli chodzi o muzykę, nie usłyszy ona ode mnie cierpkich słów, gdyż zwyczajnie nie istnieje. Podczas rozgrywki słyszymy wyłącznie dźwięki – głównie toczenia się sfery oraz jej wybuchania.

Miejsce, w którym zakończyłem swoją „przygodę” z grą. Nie dość, że musimy omijać lasery, które zabijają nas jednym dotknięciem, to unicestwić chcą nas również krążące po planszy drony, którym zdarza się zebrać w kupę w jednym miejscu. W dodatku gra kilka razy zmusza nas do przechodzenia z jednego końca etapu na drugi, więc cały czas pokonujemy te same przeszkody.

Jedno muszę Technosphere Reload przyznać – moja przygoda z tą grą zakończyła się w naprawdę brawurowy sposób. Po kilkunastu (a może i kilkudziesięciu – nie liczyłem) próbach pokonania kolejnego kilkunastominutowego fragmentu bez żadnego punktu kontrolnego zdenerwowany wcisnąłem przycisk Home, wyłączyłem grę i dałem sobie na chwilę spokój z tym szkaradztwem. Po ponownym jej uruchomieniu (pomimo panujących w branży trendów chciałem ją mimo wszystko ukończyć przed zrecenzowaniem) okazało się, że… wszystkie zapisy odeszły w siną dal. Wiem, brzmi to tak, jakbym zrobił to specjalnie, żeby nie musieć brnąć dalej, ale to chyba sama gra postanowiła dać mi wreszcie spokój. Dzięki, technosfero, doceniam ten gest.

Grę do recenzji dostarczyło Ultimate Games.

Dodaj komentarz