Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 2

Galariańskich przygód ciąg dalszy!

Kolejna część naszej galariańskiej przygody już gotowa. Zachęcamy do przeczytania! Pierwszą część wyprawy znajdziecie [tutaj].

Dzień 2

Mam zdobyte już cztery odznaki. Jest ciężko, ale liga Pokemon coraz bliżej. Moje stworki odczuwają już trud podróży, ale musimy zacisnąć zęby i iść dalej. Jeszcze tyle drogi przed nami….

.

Do pociągu jadącego do Galar wsiadłem z pewnym opóźnieniem i ze sporą dozą niepewności. Prawdę mówiąc, wcale nie planowałem tej podróży, jednak okazało się, że mam jeszcze jakąś zaległą kartę podarunkową ważną tylko do końca tego miesiąca, więc postanowiłem jakoś wykorzystać ten „niespodziewany prezent”.

Pierwsze zapowiedzi nowych Pokemonów nie zachwyciły mnie niczym. Takie sobie nowe stworki, nowa mechanika, Dynamax, wyglądała dla mnie jak kolejna wariancja na temat Mega Ewolucji – tylko teraz dodatkowo Pokemony będą duże i będzie to trwało jedynie 3 tury. Alarmujące zewsząd głosy, że nie ma National Pokedexu, usunięto sporą ilość ataków, część Pokemonów będzie zupełnie niedostępna… sporo było informacji, które nie zachęcały i nastawiały mnie sceptycznie. To nadal Pokemony i jako takie pewnie bym je kiedyś w końcu kupił, ale nie było to coś, za czym byłem gotowy stać w kolejkach czy gdzieś specjalnie chodzić. No ale już mam wsiadłem, jadę!

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 2

Pierwsze co mnie uderzyło w oczy to pewien dysonans poznawczy: odtwarza się intro, widzę postać, która porusza ustami, ale nic nie słychać, tylko napisy… Szkoda, naprawdę szkoda. Nie oczekuję od tej serii pełnego voice actingu, ale przynajmniej na przerywniki filmowe mogli się już szarpnąć. Już chyba wolałem, jak postacie w ogóle nie otwierały ust podczas mówienia. Negatywne wrażenie mija jednak dość szybko, bo oto wychodzimy na zewnątrz i możemy podziwiać naprawdę ładny, sielski krajobraz… galariańskiej wsi? Małego miasteczka? W sumie nieważne. Ważne, że wygląda naprawdę pięknie.

Początek standardowy, nieco pochodzić, pogadać to tu, to tam, dostać swojego pierwszego Pokemona (tym razem otrzymujemy go od mistrza regionu, a przy okazji starszego brata naszego rywalo-sąsiada); następnie pierwsza potyczka i ruszamy w dalszą drogę po Pokedex, więcej Pokemonów i finalnie mistrzostwo. Nasz rywal, niestety, chociaż stara się uchodzić za wiedzącego więcej od nas, nadal ma problemy z wyborem swojego nowego Pokemona (ehhh… kiedy oni się nauczą, że jak chcą z nami konkurować, to powinni brać typ, który ma przewagę nad naszym). Chodzimy po małych wiejskich uliczkach, zaglądamy pod każdy kamień, aż w końcu dostajemy też to, bez czego nie możemy zostać mistrzem, czyli zaproszenie/wstawiennictwo pozwalające na uczestnictwo w tutejszej serii Gym Challenge, czyli ichniejszym wariancie Ligi Pokemon.

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 2

I o ile do tej pory byłem naprawdę oczarowany tym światem, tak teraz przyszło kolejne rozczarowanie. Wild Area. Rozumiem ideę i pomysł za nią się kryjący, niestety wykonanie jest bardzo… przeciętne. Obszar, jaki dane było mi zobaczyć, jest mało atrakcyjny wizualnie, ubogi i monotonny, a co gorsze zasięg widzenia jest koszmarnie mały. Pokemony czy inne obiekty potrafią pojawić się dosłownie kilka-kilkanaście kroków od ciebie. Tym razem nie zabawiłem tu zbyt długo, ale podejrzewam, że przyjdzie mi tu jeszcze wrócić i spędzić nieco więcej czasu. Co gorsza, problem z „zasięgiem widzenia” występuje też i np. w miastach. W tle widzimy stadion, w oddali drogi łuk, pod którym musimy przejść, a także pustą drogę. Ruszamy w tym kierunku i gdy jesteśmy tuż obok przejścia, to znikąd pojawiają się nagle stojącym tam obok Pokemony i ludzie. Cofamy się dwa kroki i rozpływają się całkowicie w powietrzu.

Samo otwarcie zawodów było naprawdę ciekawym doświadczeniem (chociaż znowu te ruszające się, ale nieme usta). Od razy skojarzyło mi się z ceremonią otwarcia igrzysk czy innego ważnego wydarzenia. Wygląda na to, że w Galar Gym Challenge to sport narodowy i wielkie widowiska przyciągające naprawdę sporo osób. W całym tym zamieszaniu miałem okazje wpaść na pewnego snobistycznego dzieciaka, który uważa się za lepszego od innych, bo dostał zaproszenie od samego prezesa ligi. No cóż… jeszcze zobaczymy, czy jesteś taki dobry. Żeby tylko czasem się nie okazało, że mój sąsiado-rywal jest większym wyzwaniem (a na razie nie jest żadnym wyzwaniem).

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 2

Po odsłonach Let’s Go zacząłem doceniać fakt, że stworki buszujące w trawie po prostu widać, da się je ominąć albo im uciec. Co ciekawe, same Pokemony różnie reagują na nasz widok: są takie, dla których jesteśmy całkowicie obojętni, inne na nasz widok zaczną uciekać, a jeszcze inne będą biec w naszą stronę. Dodatkowo możemy gwizdać, by zwrócić na nas większą uwagę, lub skradać się, by nie spłoszyć pożądanego Pokemona. Choć do samego skradania mam nieco zastrzeżeń od strony czysto technicznej. Często zdarzało mi się, że zamiast stawiać delikatne kroki w wybraną stronę, ruszałem pełnym biegiem i mogłem tylko patrzeć, jak Pokemon, na którego chciałem się zasadzić, ucieka w popłochu i znika. Nie obraziłbym się za jakiś przycisk odpowiedzialny za funkcję skradania.

Jestem już też po pierwszej odznace. Tutaj Game Freak naprawdę mi zaimponował, nie jest to już nudne „pokonaj X trenerów, zanim zmierzysz się z szefem o odznakę”. Tym razem wygląda to na ciekawy miks tego, co próbowali już robić przy okazji Sun & Moon – przed główną walką mamy do wykonania jakieś zadanie. To pierwsze było… zabawne. A sama już potem walka… Wow, jak wielka różnica w porównaniu do poprzednich odsłon serii – nie ma już pustych, sterylnych przestrzeni… jest za to wielki stadion, wiwatujące tłumy na trybunach, ach…

Niestety mój pierwszy kontakt z Dynamaxem trochę rozczarował. Raz, że na tym etapie nie wydaje mi się niezbędny, czy nawet potrzebny, bo parę poziomów przewagi (co przy Exp. Share nie jest problemem) załatwia sprawę, to dodatkowo przydałaby się mu jakaś podbudowa, coś jak w XY z Mega Ewolucjami, a nie że masz opaskę i już możesz.

Nadal jestem trochę rozdarty, ale Pokemony to Pokemony, więc idę zdobywać mistrzostwo. Leon! Strzeż się!

 

27 godzin… a podobno gra miała trwać maksymalnie 20. Jeden streamer przed premierą przeszedł ją nawet w kilkanaście! Trochę się naigrywam, bo jestem growym Slowpokiem i wszystko zajmuje mi więcej czasu… a trochę nie. W ostatnim czasie śledziłem komentarze pod newsami dotyczącymi najnowszych Poksów i muszę przyznać, że wygląda to przerażająco. Wszystko wskazuje na to, że najnowszy twór Game Freaku jest winny ukrzyżowaniu Jezusa (chociaż patrząc na tę lancę Sirfetch’da…), wielkiej schizmie wschodniej i Katastrofie „Kurska”. A wydawało mi się, że to tylko gra wideo dla 10-latków i nieco starszych osób z sentymentem do kieszonkowych stworków, która po prostu nie jest najlepszą grą wideo tego roku.

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 2

Przyznam, że środkowa część tytułu, na której skoncentruję się w tym odcinku pamiętnika, wciągnęła mnie na dobre. Pokemonowa pętla rozgrywki chwyciła mnie za gardło i z ochotą przemierzałem kolejne Route’y – niektóre zbrodniczo wręcz krótkie (Route 7 istnieje chyba tylko po to, by w grze mogło być ich łącznie 10), a inne całkiem obszerne – goniłem za wykrzyknikami wskazującymi ciekawe stworki ukryte w trawie, a gdy tylko mogłem, łapałem je, żeby dołączyć do mojego stałego zespołu. W poprzednim wpisie wspominałem, że moja ekipa liczy więcej niż 6 podopiecznych. Teraz mam ich już 12, bo nie mogę się oprzeć przed włączeniem do składu kolejnych fajnie zaprojektowanych Pokemonów z regionu Galar. Mój ostatni nabytek to Snom: malutki, słodziutki, lodowy robal. Na tę chwilę zupełnie nie daje sobie rady w walce, bo jeszcze nie ewoluował, ale po prostu chcę go trenować. A „obawiam się”, że po drodze spotkam jeszcze kilka interesujących poczwar. Strach się bać!

Problemem ponownie okazało się to, co znajduje się pomiędzy kolejnymi Route’ami, czyli miasta. Większość z nich straszy bowiem pustkami, a poza złożeniem wizyty w kolejnym Gymie (te cały czas trzymają poziom) nie ma w nich zupełnie nic do roboty. Brakuje aktywności pobocznych, ciekawych czy choćby wywołujących uśmiech rozmów… Ba, w niektórych nawet domów jest tyle, co kot napłakał. Można poczuć się jak podczas wycieczki po powiatowych miastach na Mazowszu, w których pozostali już chyba tylko emeryci czekający na kolejną promocję w pobliskim supermarkecie. Nie jest to przyjemny widok, więc liczę na to, że w kolejnych odsłonach serii doczekamy się nieco bardziej imponujących mieścin.

Moim łupem padło już siedem odznak, więc jestem zdecydowanie bliżej końca niż początku gry, ale nadal nie mam dość. W Pokemonach liczy się dla mnie wyłącznie główna przygoda, a ten aspekt Pokemon Sword i Shield mnie nie zawodzi. Pewnie, że chciałoby się, by było trudniej (pomimo trenowania 12 Poksów nadal ani razu nie byłem bliski przegranej), lepiej (wiele rzeczy można by tu zrobić lepiej), szybciej (komunikaty podczas walk potrafią ciągnąć się w nieskończoność) i mocniej (weźmy na tapet taką muzykę – często utwory rozpoczynają się naprawdę ciekawie, by szybko zamienić się w sztampowe pierdzenie w tle), ale to, co dostałem, nadal sprawia mi radochę. A to chyba najważniejsze, prawda?

 

Zeszły tydzień upłynął mi pod znakiem intensywnej podróży po Galar. Obecnie piszę do was z pustynnego Stow-on-side, gdzie właśnie pokonałem czwartego Lidera Gymu. Mając za sobą niemal połowę podróży, już teraz muszę stwierdzić, że raczej nie będzie to mój ulubiony region. Podczas dotychczasowych zmagań niewiele się bowiem działo. Całą dotychczasową historię mógłbym bowiem sprowadzić do obejrzenia jednego megalitu i dwóch gobelinów. Trochę to mało, zwłaszcza jeśli porównać to z wędrówką po Aloli, gdzie W KOŃCU mieliśmy trochę więcej angażującej dramy, zachęcającej nas do parcia naprzód.

Na szczęście w tym ciemnym tunelu jest jednak jakieś światełko. Przede wszystkim pojawili się kolejni rywale. O ile o mhrocznej dziewczynie łatwo można zapomnieć, że w ogóle istnieje, o tyle drugi jest cudownie nadęty i aż chce się nim wycierać podłogę. Gdyby jeszcze tylko stanowił ciut większe wyzwanie, byłoby idealnie. Podoba mi się jednak, że świat nie kręci się wokół nas i nowy rywal nie tyle wchodzi w interakcję z nami, co z Hopem. Dzięki temu również i on ma szansę być kimś więcej niż irytującym, płaskim klonem Barry’ego.

Podobnie na plus zaliczam Team Yell. Zgodnie z nową tradycją zapoczątkowaną w Aloli, nie tyle mamy tu do czynienia z groźnymi złoczyńcami, co z wandalizującą grupą frajerów. Koncept ten stracił  już może nieco świeżości, ale nadal zdecydowanie bardziej pasuje on do grupy mającej zgarniać regularny oklep od dzieciaków. Team Yell ma ode mnie dodatkowe punkty także za to, jak cudownie został wpasowany w klimat regionu. Czy może być bowiem coś bardziej brytyjskiego, niż grupa kiboli-punków?

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 2

Mówiąc o kibolach, podoba mi się również tutejszy pomysł na Gymy. W przeciwieństwie do poprzednich przygód, wyzwanie nie sprowadza się jedynie do przebicia przez mniej lub bardziej skomplikowany labirynt z trenerami. W Galar nie brakuje wyzwań czysto zręcznościowych, moją ulubioną misją było zaś złapanie Pokemona, walcząc równocześnie z innym trenerem. Rozgrywanie walk przy wypełnionym stadionie również nadaje im odpowiednią oprawę. Choć nadal nie jestem fanem Dynamaxów, muszę przyznać, że podczas walk z Gym Leaderami prezentują się spektakularnie.

A skoro mówimy o Pokemonach, musimy niestety wrócić do minusów gry. O ile pierwsze formy napotkanych stworów generalnie mi się podobały, o tyle nie mogę powiedzieć tego samego o ich ewolucjach. W najlepszym razie większość z nich wygląda bowiem jak zwykły zwierzak z oczami z anime, w najgorszym zaś jak coś przeklejonego z Yo-kaiów. Nie podoba mi się również to, że większość z nich posiada raptem jedną formę ewolucji, przez co nie czuje się specjalnej potrzeby, by podróżować z nimi dłużej, niż jest to konieczne. Na każdego świetnego Corviknighta przypada więc naście dość przeciętnych Thievuli oraz obraźliwych wręcz galariańskich Weezingów. Szczególnie ten ostatni przypadek jest dość przykry, ponieważ galariańskie formy najczęściej trzymają wysoki poziom, z pomysłowo zrobioną Corsolą na czele. Oryginalna flora i fauna Aloli robiła zdecydowanie lepsze wrażenie.

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 2

Poruszając temat Corsoli muszę też niestety wspomnieć o tym, jak upierdliwe jest łapanie pokemonów w tym regionie. Przede wszystkim jest ich po prostu za dużo, przez co w kółko trafia się na te same stwory. Zjawisko to miała w zamierzeniu negować zmienna pogoda. Miała, ponieważ jest ona strasznie sztuczna, zmieniając się raz dziennie według z góry ustalonego kalendarza. Tęskniliście za Laprasami z Johto pojawiającymi się tylko w piątki w jednym z góry określonym miejscu? Ja także nie. Johto zresztą cechował cykl cotygodniowy, który dotyczył tylko charakterystycznych miejsc, opisywanych nam przez inne postacie.

W Galar unikalnej Corsoli nie znajdziecie zaś wcale w okolicach morza, ale w krzakach przy jeziorku, na jednej z trawiastych równin Wild Area. Pod warunkiem oczywiście, że akurat tego dnia jest pochmurno, a nie występuję jedno z ośmiu innych potencjalnych zjawisk pogodowych. Pogoda to zresztą jedno z dziwniejszych zjawisk w Galar, ponieważ do tej pory nie doszedłem, na jakich zasadach dzień zamienia się w noc. Wydaje mi się, że jest to przypisane do określonych wydarzeń (np. mecze w Gymach zawsze są wieczorem), ale pewności nie mam. Na pewno jednak nie zmienia się ona płynnie o 21, tak jak to było w pozostałych regionach.

Redakcyjny pamiętnik z wyprawy po Galar – dzień 2

A jak już narzekam na eksplorację oraz sztuczność dzikich regionów – czy tylko mnie przeszkadza, że Pokemony zamiast „żyć”, kręcą się tylko w kółko jak roboty? Miło, że niektóre próbują przed nami uciekać, podczas gdy inne nas gonią, ale jest to raptem namiastka prawdziwie dzikiej przyrody.

To by było na tyle w tym tygodniu. Być może za tydzień, gdy historia wreszcie się rozkręci, będę mógł pisać o tej podróży w samych superlatywach.

8 komentarzy

  1. Po 35 godzinach skończyła się moja przygoda z najnowszą częścią kieszonkostworków.
    Gra skrajności, wiele rzeczy robi bardzo dobrze, wiele rzeczy robi tragicznie albo wcale nie robi (cough… GTS …. cough). Cały Wild Area okazał się najgorszą częścią całego doświadczenia, oprawa, frame rate, wykonanie, klimat wszystko leży po całej linii, w odróżnieniu od takich Route 1-10, które mimo że klaustrofobiczne, przedstawiają się doskonale, jak na Pokemony „nowej generacji” przystało.
    Miejmy nadzieję że Wild Area widzimy ostatni raz :/

  2. Nie wierzę, że to piszę, ale Wild Area jest… namiastką tego, w jakim kierunku Poki powinny iść. Spora, ale nie za duża przestrzeń po której można się swobodnie przemieszczać i łapać stworki. Dodać do tego jakieś ukryte lokacje, miasta i mamy z tego Breath of Wild w wersji Pokemon. Oczywiście nie w takiej realizacji, którą teraz lenie z Game Freak zaproponowali.

  3. rolnik – lepiej cos w stylu Xenoblade – niby „tunele”, ale dosc otwarte by było co zwiedzać. Tylko zeby lvl design był bliższy gothicom, gdzie za każdym rogiem znajdziesz coś ciekawego i świat faktycznie żyje, a nie tylko takie drętwe podziwianie krajobrazów zapchane walką

Dodaj komentarz