[Felieton] W Pokémon Gold i Silver nadal gra się świetnie

16 lat później znów staję do pojedynku z Whitney

Rok 2001. Mały Elan idzie do pierwszej komunii. Wśród prezentów znajdują się klasyczne już rower czy medalik, ale jego uwagę przykuwają głównie dwa pudełka: jedno zawierającego wymarzonego Game Boya Colora, a drugie kryjące w sobie Pokémon Gold, na wiele miesięcy jedyną grę na konsolkę, którą dysponuje (i ostatnią oryginalną, choć na swoje usprawiedliwienie przyzna, że nie pojmował wtedy za bardzo różnicy pomiędzy kopią ze sklepu a egzemplarzem ze Stadionu Dziesięciolecia). Mały Elan, choć o języku angielskim nie ma zielonego pojęcia, wsiąka w świat gry na podstawie swojego ulubionego anime – a przynajmniej wtedy tak myślał, bo tak naprawdę było odwrotnie – i przechodzi ją co najmniej kilka razy. Jest szczęśliwy.

Rok 2017. Nintendo postanawia wydać 3DSowe wersje gier z drugiej generacji Pokémonów. Duży Elan w pewien piątek odbiera pudełko od listonosza – tym razem jest to wersja Silver, bo czemu nie – pobiera grę na konsolkę i postanawia, że jutro zasiądzie do zabawy. Duży Elan budzi się w sobotę o czwartej rano, bo nie może spać i otrząsa się gdzieś w okolicach jedenastej, po pobiciu czterech liderów sal i ukończeniu połowy przygody na kontynencie Johto. Jest szczęśliwy.

Nie raz okazuje się, że po próbie ogrania ulubionej gry z dzieciństwa odchodzimy od ekranu rozczarowani – nie wszystkie tytuły starzeją się z godnością i jesteśmy źli, że sami psujemy sobie dobre wspomnienia. Seria gier Pokémon jest o tyle świetna, że, choć w każdej kolejnej generacji dochodziło do kolejnych zmian i usprawnień, które wydawały się zasadne, nadal w każdą odsłonę kieszonkowych stworków gra się przynajmniej dobrze. O ile części Red, Blue i Yellow uznaję za nieco archaicznie i, choć ukończyłem ostatnią z nich w poprzednim roku, nikomu bym ich bez zawahania nie polecił, tak Gold, Silver i Crystal nadal są grami, w które bez problemu zanurzam się i teraz, po ponad 15 latach od pierwszego z nimi kontaktu.

Co o tym decyduje? Najważniejsza jest tu chyba prostota i klarowność. Choć ostatnie odsłony serii, a zwłaszcza Sun i Moon, są jednymi z moich ulubionych, nietrudno zauważyć, że im nowsza część, tym większy nacisk zostaje położony na historię, a co za tym idzie – przerywniki fabularne. Wiele osób, i nie dziwię się im, odbija się z tego powodu od 3DSowych odsłon cyklu: łapanie Pokémonów jest im często „przerywane” kolejnymi naszpikowanymi emocjami scenkami, a postać gracza – choć dopiero niedawno osiągnęła dwucyfrowy wiek – zostaje obsadzona w roli wybawiciela świata. Mówiąc krótko, bliżej im do klasycznych japońskich rolplejów niż kiedykolwiek wcześniej.

A przecież nie bez powodów seria została swego czasu wyodrębniona w samoistny gatunek. Fabuła gier z drugiej generacji? Zostań mistrzem Pokémon, a przy okazji kilka razy skop tyłek Teamowi Rocket. Nadrzędnym celem jest ten pierwszy, drugi został ujęty w swego rodzaju zestawie zadań pobocznych. Paradoksalnie więc, jeśli twórcy – a tego nie wiem – planowali inaczej zbalansować obie części składowe rozgrywki, ograniczenia Game Boya Colora, który nie jest konsolą zdolną do wyświetlania zaawansowanych przerywników filmowych, przysłużyły się tym tytułom – podczas grania możemy skupić się na powiększaniu swojej kolekcji i starciach z przeciwnikami.

Nie można nie wspomnieć o poziomie trudności, który w Złotku, Sreberku i Krysztale został wyważony właściwie idealnie. Memy z Whitney i jej Miltankiem?

Bałem się jej, gdy miałem 10 lat, co nie znaczy, że w 2017 nagle gra zaczęła przechodzić się sama. Ścierając się ponownie z produkcją Game Freaku zauważam, że grind jest tu zbyteczny, bowiem bez niego możemy cieszyć się całkiem wymagającym, ale również satysfakcjonującym poziomem wyzwania. Nawet gdy przeciwnik miał stwory na poziomach o 10 i więcej wyższych, dzięki umiejętnemu korzystaniu z prostego do zapamiętania systemu zależności poszczególnych typów nie przegrałem ani razu, a przy okazji gra zapewniła mi sporo emocji (na przykład podczas ataku na Elite Four), których brakowało mi w 3DSowych odsłonach serii. Na pewno jest mi nieco łatwiej, bo znam te pozycje na pamięć, ale wspomnianą liderkę trzeciej w kolei sali pokonałem za pierwszym razem przy wykorzystaniu Geodude’a i Beedrilla na poziomach niższych od jej krówki. Czyli raczej taktyką niż starterem na trzydziestym poziomie.

Przy okazji poziomu trudności nie sposób nie napisać niczego o pewnym ikonicznym dla serii przedmiocie, który powoduje, że powyższy akapit jest prawdziwy. Exp. Share, bo o nim mowa, spełnia w drugiej generacji nieocenioną rolę – dzieli doświadczenie pomiędzy Pokémonami uczestniczącymi w walce a tym, któremu założyliśmy owe ustrojstwo. No właśnie, dzieli, nie mnoży, jak to się dzieje w Sun i Moon, przez co po włączeniu Exp. Share w najświeższych odsłonach Poksów nasza drużyna bardzo szybko staje się przelevelowana, a po wyłączeniu – niedotrenowana. A wtedy na horyzoncie majaczy perspektywa uporczywego grindu. Ktoś mógłby powiedzieć, że deweloperzy dali graczom okazję do własnoręcznego dostosowania poziomu trudności. Ja jestem zdania, że cedowanie tego na odbiorcę świadczy o nieumiejętności właściwego zbalansowania ciężkości wyzwania. Tęsknię za dawnym Exp. Share, który nie mącił niepotrzebnie w liczbie zdobywanego doświadczenia.

Druga generacja wprowadziła do serii wiele zmian, bez których nie wyobrażamy sobie obecnie grania w Poksy. Wspomniana wyżej możliwość wyposażania podopiecznych w przedmioty, a także breeding i rozdzielenie statystyki Special na Special Attack i Defence to rzeczy, bez których nie istnieje scena kompetytywna. Wersje Shiny, na które niektórzy polują dniami i nocami. Dwa nowe typy, Stalowy i Mroczny, które wraz z tym znanymi już z pierwszej generacji przez wiele lat stanowiły standard zmieniony dopiero przy okazji premiery odsłon X i Y. Cykl dobowy, dzięki któremu ci zaczynający przygodę z grą wieczorem (albo ustawili złą godzinę) mieli w swojej ekipie Hoothoota, a reszta Pidgeya.

gold

W końcu postgame, który [uwaga, tu spoilery z gier sprzed prawie dwóch dekad. Ale chyba każdy je zna] jest najdłuższy w historii serii. Drugi kontynent, Kanto, pozwala tym, którzy grali w gry z generacji pierwszej na powrót do znanego regionu, spotkanie znajomych postaci i wyłapywanie różnic. Kto tego nie lubi? Reszta doświadcza zaś podróży po nieznanych lokacjach, mierzy się z kolejnymi ośmioma liderami (obecność Brocka czy Misty niezmiernie ucieszyła mnie te kilkanaście lat temu, bo znałem ich z serialu animowanego) i wreszcie spotyka protagonistę jedynki, tajemniczego, nie mówiącego nic Reda. Co prawda Kanto zostało znacznie zmniejszone względem generacji pierwszej i wygląda trochę jak po plagach egipskich – Cinnabar Island zostało zniszczone, Safari Zone w Fuchsia City nie funkcjonuje, a Viridian Forest czy Power Plant w niczym nie przypominają swoich odpowiedników sprzed kilku lat – ale to i tak najlepszy postgame w historii cyklu. Czemu Game Freak nigdy nie zrobił czegoś podobnego w kolejnych generacjach (pomijając oczywiście remaki w postaci HeartGold i SoulSilver)? Pewnie koszty i brak czasu, ale i tak żal, bo w końcu ten jeden raz potrafili, a jakaż to była wartość dodana dla tych gier. [koniec spoilerów]

gold

Nie chciałem tym tekstem udowodnić, że gry z generacji drugiej są najlepsze – są nimi raczej ich remaki. Pomysł na ten felieton to wynik przemyśleń zakończonych następującą konstatacją: choć gry z kieszonkowymi stworkami zmieniały się na przestrzeni lat, to nadal bawią mnie i ostatnie 3DSowe odsłony (po ostatnich trailerach czekam też na wersje Ultra), i pierwsze części, w które grałem po raz pierwszy bardzo dawno temu. To dwa różne pomysły na Pokémony, ale oba równie fascynujące i dające radość, a w przyszłość serii, patrząc na to, jak prezentują się najnowsze odsłony innych czołowych serii Nintendo, Breath of the Wild i Odyssey, spoglądam z nadzieją, ale i spokojem.

GOLD

16 komentarzy

  1. Gold/Silver chyba zawsze będą moją ulubioną częścią. Oprócz rzeczy które wymieniłeś, uwielbiam również jej styl graficzny – każde miasto wygląda jak osada gdzieś w dziczy, lasy wyglądają zaś jak lasy. Zdecydowanie wyżej stawiam ten prymitywny, quasi-realistyczny pixelart ponad mocno kreskówkowe drzewka i domki z późniejszych części oraz rimejków. Te rzeczy dojrzałem jeszcze za dzieciaka.

    Ogrywając je dzisiaj widze jeszcze jedno – w porównaniu do nowszych odsłon, są przede wszystkim lepiej zaprojektowane jako gry. Snubull czy Qwilfish są kiepskie w walce, ale nie taka jest ich rola w grze – istnieją jedynie po to, by było je trudno złapać, w imię głównego theme „złap je wszystkie”. Gdzie je znaleźć, dowiemy się rozmawiając z NPCami lub dzwoniąc do nich (co związane jest zresztą z dodatkową mechaniką swarmu). Podobnie też wiele lokacji jest czysto opcjonalnych, zaś nagrodą jest unikalny TM, item albo wręcz poletko z niewystępującym nigdzie indziej pokemonem (jak Natu czający się na tyłach ruins of alph, do których dostaniemy się eksplorując opcjonalną piwnicę union cave). Pokemony miały też wtedy niewiele ataków, często brakowało im STABów (np rhydon nie uczył się żadnego ataku ground ani rock), zaś TMy były jednorazowe irytując tym graczy, ale dzięki temu potężne kombinacje (np rhydon z earthquake) trzeba było tworzyć samemu wykorzystując wiedzę osiągniętą w trakcie gry, nie zaś grindować na przysłowiową pałę. Siadając dziś do tych starszych częsci uderza mnie ile wysiłku włożono w ich zaprojektowanie, by były dobrym rolplejem.

  2. Nie bijcie ale jakoś za 2 generacją nie przepadam. Znaczy owszem fabuła itd są świetne, ale graficznie mnie te gry odstraszają. Znacznie lepiej mi się gra w pierwszą generację, a przynajmniej Red czy Blue, jakby monochromatyczny obraz pasował do brzydkich pokemonów. Tutaj natomiast mamy kolor ale stworki nadal są paskudne. Może to wynika stąd, że najpierw grałem w Red a potem w Fire Red a przy trzeciej generacji druga wygląda bardzo archaicznie?

  3. Mówienie o fabule przy pierwszych generacjach to chyba żart 😛 Normalne i mogące wciągnąć zaczęły od 5 generacji dopiero. A co do gold i silver mimo iż nie uważam je za najlepsze gry(post-game mają najlepszy ale to wszystko) to są zdecydowanie warte tych 40zł a nie tak jak do red/blue/yellow które już są niestety zbyt archaiczne i upierdliwe. Według mnie najlepszą grą z czasów gb/ds jest black 2/white 2 🙂

  4. Nope. Nie gra się w to świetnie. Nie zgadzam się kompletnie z autorem. Bojkot. Ja bym go zwolnił za takie herezje.
    Oczywiście bez przesady. Każdy będzie odczuwał powrót do tych gier inaczej.
    Przed/po premierze ORAS (teraz już nie pamiętam dokładnie) próbowałem wrócić do ukochanego Crystala, ale zrezygnowałem dość szybko. Archaizmy są odczuwalne, widoczne i przeszkadzają. Odłożyłem grę na honorowe miejsce, więcej nie będę się w to bawić. I może to wynikać z wielu znacznie bardziej złożonych czynników niż to „że to gówniana gra”.
    Ale pamięć ludzka jest bardzo zawodna. Rok temu próbowałem wrócić do Yellow, jedynej geny w której nie ukończyłem Elite 4 (pomijam generacje po piątej, w które nie grałem w ogóle). Powrót do tej części bolał mocno.
    I być może tyle wspominkowego bólu wynika z tego, że za dzieciaka spędzałem przy pokemanzach setki godzin. Być może trochę moja niechęc do starych poksów wynika z niechęci do poksów ogólnie – już mnie to nie bawi, po piątej generacji kompletnie mnie to nie jara. Dodatkowy zawód ORAS tylko spotęgował odrazę.
    Już nie mowa o tym, że nie wyobrażam sobie młodzików, którzy mieliby się wdrażać w serie od tych najstarszych część. Dla kontrastu, ja nadal świetnie bawię się przy OoT, chociaż mało który człowieczek z młodszego pokolenia jest w stanie przebrnąć przez początek.

  5. @Seba
    No ok, odbiłeś się, ale jak na tak długi komentarz dałeś naprawdę mało konkretów dlaczego się odbiłeś, w zasadzie ani jednego 😛 Ofc nie zamierzam ci mówić co masz lubić a co nie, ale ciekawi mnie uzasadnienie tak negatywnej opinii, zwłaszcza że jak dla mnie z perspektywy singla w kolejnych częściach zmieniała się głównie grafika

  6. Ja tam się Sebuś dobrze bawię i w stare Poksy, i w Ocarinę, więc po prostu ci przeszła ochota na Poksy. Życie.

    Archaizmy są, ale przy zwykłym graniu aż tak nie bolą. Najbardziej uwiera bardzo mała liczba ataków o której pisał Sent, bo o ile jednorazowe TM-y są całkiem spoko w rozgrywce dla jednego gracza, o tyle brak dobrego ataku trującego u Crobata czy Skarmory uczący się Steel Wing, swojego jedynego ataku stalowego na 40+ poziomie to po prostu głupota, niedopatrzenie twórców (chociaż na szczęście można znaleźć odpowiedni TM).

    PS. Lepiej mi się grało w Silver niż Alpha Sapphire.

  7. Przy zwykłym graniu… A jak gra się niezwykle?
    P.S. Moim zdaniem teraz najdalej w serii można się cofnąć do trzeciej generacji, żeby to jeszcze nie bolało. Przed premierą ORAS (to akurat pamiętam) rozwaliłem ponownie zwykłego Sapphire i dobrze się bawiłem. Jedynie te „wyrośnięcie” z tych gier powstrzymało mnie przed maksowaniem dexa.

Dodaj komentarz