Warsaw Games Week 2017 było moją pierwszą dużą imprezą grową. Nigdy nie chciało mi się iść na coś podobnego, bo grać wolę w domu, hostessy mam w formacie JPG, a i szkoda mi było kasy na bilet. Gdy nadarzyła się jednak okazja do wejścia za darmo, postanowiłem zaryzykować i ruszyłem swoje dupsko do hali EXPO XXI, gdzie w dniach 13-15 października odbywało się rzeczone wydarzenie. Dojazd był dobry – ZTM uruchomił specjalny autobus, który dowoził leniwe indywidua niemalże pod same drzwi – ale jednoczesny huk z kilku/kilkunastu stanowisk i tłumy osób w wieku pokwitania okazały się być, ku mojemu niezaskoczeniu, zupełnie nie moją bajką. Możliwość ogrania kilku ciekawych tytułów przed premierą przeważyła jednak o mojej decyzji. Tak naprawdę poszedłem tam, bo mi kazali.
Po wejściu do hali od razu skręciłem w kierunku stanowiska Nintendo, które, choć znacznie mniej okazałe od tych, na które wykosztowały się Sony, Microsoft czy Ubisoft, wyglądało całkiem przytulnie. Swe kroki skierowałem wpierw ku Super Mario Odyssey. Cztery stanowiska z grą okazały się liczbą zbyt małą, zwłaszcza gdy jegomość stojący w kolejce tuż przede mną postanowił zbadać każdy polygon dwóch z udostępnionych lokacji – Sand Kingdom oraz Metro Kingdom – a obsługa nie zrobiła nic, by mu to wyperswadować.
Gdy udało mi się wreszcie dopchać do stanowiska i pograłem jakieś kilkanaście minut… napiszę to, czego się zapewne spodziewacie – tak, to będzie hit. Swoboda poruszania się jest przeogromna, a jednocześnie nie przytłacza jak w rozwleczonych do granic możliwości sandboksach, zaś sterowanie Marianem jest wyjątkowo responsywne. New Donk City, do którego można było nabawić się uprzedzeń w wyniku krążących po sieci negatywnych opinii, przypadło mi do gustu bardziej niż pustynna Tostarena – metropolia wydaje się być bardziej naturalną miejscówką, gęściej zapełnioną aktywnościami, takimi jak kaptowanie muzyków dla zarządzającej miastem Pauline czy wspinanie się na drapacze chmur po żelaznych rusztowaniach i liniach wysokiego napięcia. Jest co robić.
Nie oznacza to jednak, że w Pustynnym Królestwie wieje nudą. Wręcz przeciwnie, znajdują się tam choćby znane z licznych zamieszczonych w sieci materiałów etapy rozgrywane w dwóch wymiarach, wymagająca sekcja platformowa z rzucaniem czapką w bomby niszczące skały zagradzające nam drogę czy kamienne statuy w różowych okularach, nad którymi możemy przejąć kontrolę, by zobaczyć to, czego wąsaty hydraulik nie może ujrzeć własnymi oczyma. A trzeba pamiętać, że w pełnej wersji królestw będzie kilkanaście. Trochę się spociłem na samą myśl o tym wszystkim. Jeśli ktoś zagłosuje w ankiecie na grę roku na coś innego niż nowe Mario lub Breath of the Wild, jego opinia będzie po prostu błędna. Na szczęście i tak zostanie przegłosowany.
Potem przyszła kolej na Fire Emblem Warriors. Nie jestem może wielkim fanem Musou, ale w Hyrule Warriors na Wii U bawiłem się całkiem dobrze, więc liczyłem na podobne doświadczenie podczas obcowania z tytułem osadzonym w innym uniwersum, ale ze zbliżoną rozgrywką. I tak faktycznie było – Fire Emblem Warriors to ten typ gry, w której możesz niemal bezmyślnie wciskać dwa przyciski, a postać wykonuje efektywne kombosy i pokonuje kilkudziesięciu przeciwników naraz, co mile łechta ego grającego. Nie ukrywam, że szło mi całkiem dobrze i zza pleców słyszałem głosy zaciekawienia, a jakiś dzieciak powiedział nawet mamie, że w przyszłości chciałby grać w gry tak jak ja. Po jednej pomyślnie wykonanej misji w skórze Corrin demo brutalnie się jednak zakończyło, a że nie miałem czego więcej w nim szukać, postanowiłem poszukać kolejnej zwierzyny.
Nie było nią niestety Xenoblade Chronicles 2, którego na WGW zabrakło. Wielka szkoda, bo po obejrzanych do tej pory fragmentach rozgrywki nie jestem przekonany, że gra dorówna fenomenalnej części pierwszej z Wii. Był za to inny rolpej, choć zachodni. Skyrim, bo o nim mowa, wyglądał, cóż, jak Skyrim, gdy grałem w niego na PC dobre kilka lat temu. Nie powiem wam, w ilu klatkach na sekundę i w jakiej rozdzielczości działał, ale rozgrywka sprawiała wrażenie płynnej. Innych tytułów, które nie miały jeszcze premiery, niestety zabrakło – stanowiska z ARMS, Splatoon 2 czy FIFĄ 18 były oblegane, ale te gry już znamy. Pomimo wielkiej reklamy Pokémon Ultra Sun i Moon, Nintendo nie przywiozło do stolicy również nadchodzących Poksów. Szkoda.
W przerwie od śledzenia Jordana z tvgry, by dotknąć jego łysej głowy (nie udało się), odwiedziłem także oczywiście stanowiska niezwiązane z Nintendo. Jako że jesteśmy na stronie jakiej jesteśmy, wspomnę o nich tylko przelotnie. Gdybym miał wybrać jedną pozycję, którą chciałbym zobaczyć na konsoli Ninny, byłby to Monster Hunter World. Wpływ na to ma na pewno ponad 800 godzin spędzonych w dwóch ostatnich 3DSowych odsłonach serii, ale World prezentuje się w moich oczach świetnie, a gra się w niego jak w poprzednie części cyklu. Fani będą zadowoleni, a reszta znów będzie mruczeć pod nosem coś o powolnych animacjach. Wszystko wskazuje na to, że Capcom dostarczy kolejnego świetnego Monhuna i moje nieco zakurzone PS4 będzie pod koniec stycznia wyć z bólu, gdyż prawdopodobnie nie będę go w ogóle wyłączał. Mimo wszystko szkoda, że nie zagram w to przenośnie.
Co do innych gier – do najgłośniejszych hitów, takich jak Assasins Creed: Origins, Far Cry 5 czy Call of Duty: WWII, kolejki były tak długie, że oczekiwanie na rozgrywkę trwało ponad godzinę, a że te pozycje i tak mnie nie ciekawiły… poszedłem jeszcze raz pograć w coś dobrego. Sami wiecie w co.
Za zdjęcia dziękuję Sebastianowi z bloga sebagra. Chociaż mógł mi je wysłać wcześniej.
Ciekawa relacja, w formie przygody. Dzięki za wrażenia z Odyssey.. Właśnie tego oczekiwałem jak będzie wyglądać równowaga w sterowaniu postacią i jej umiejętnościami a równowaga co do wszystkiego co otacza Mario + jak wielka będzie z tego zabawa. Jeszcze tydzień..