[Recenzja] Gunman Clive HD Collection

Nigdy nie byłem wielkim fanem filmowych westernów. Klimat tego typu produkcji zawsze mnie odpychał, a przedstawione historie zazwyczaj były kliszowe do bólu. Można wręcz powiedzieć, że moim ulubionym kowbojskim filmem jest Powrót Do Przyszłości 3, mimo atmosfery dzikiego zachodu to wciąż film o podróżach w czasie. Dlatego gdy dowiedziałem się o serii Gunman Clive nie byłem do końca przekonany czy takie gry mogłyby mi się spodobać. Czy się myliłem? Zerknijmy na Gunman Clive HD Collection na konsolę Wii U.

Odpalając ekran tytułowy widzimy opcje zagrania w jedną z dwóch zamieszczonych w kolekcji gier: Gunman Clive oraz jej sequel Gunman Clive 2. Nie czekałem i wybrałem pierwszą część produkcji. Po chwili ukazało mi się prawdziwe menu, gdzie mogłem zacząć przygodę czy zmienić opcje. W grze dostępne są 4 miejsca zapisu. W każdym możemy wybrać jednego z 3 dostępnych bohaterów oraz poziom trudności. Menu jest proste, ale to tylko dodaje produkcji uroku. Na początek wybrałem tytułowego Gunman Clive’a i normalny poziom trudności.

W roku 18XX zachód zostaje najechany przez wszelkich rzezimieszków i innych bandziorów wyjętych spod prawa. Grupa recydywistów porwała córkę niejakiego burmistrza Johnsona i wszędzie rozprzestrzeniają chaos. Teraz my jako Gunman Clive musimy uratować dziewczynę oraz zaprowadzić ład i porządek w krainie dzikiego zachodu. Tak prezentuje się historia produkcji. Rok wydarzeń to parodia gier z serii Mega Man i nie będzie to jedyne nawiązanie do NESowskich klasyków.

Sama gra to prosta platformówka w stylu lat 80-tych. Nasz bohater może skakać po wszelkiego rodzaju platformach i pudełkach oraz strzelać ze swojej osobistej spluwy w lewo lub prawo by unieszkodliwiać kolejnych wrogów, w których skład wchodzą rewolwerowcy, snajperzy czy groźne… kaczki?! Jedyną opcją uniku jest tutaj ewentualne kucanie oraz precyzyjne podskoki. Sterowanie oceniam na bardzo responsywne, co jest dużym plusem w tego typu produkcji, ponieważ poziom trudności potrafi tutaj znacząco wzrosnąć i bez dokładnych susów nie moglibyśmy osiągnąć niczego. Tutaj zaczyna się jeden z moich problemów – brak checkpointów na poziomie normal i wyżej. Każdy najmniejszy popełniony błąd kończy się powrotem na początek planszy. Gunman ma co prawda pasek życia, jednak szybko potrafi się on skończyć przez nalot kilku pocisków na ekranie. Największym wrogiem są tutaj doły bez dna i kolce zabijające przez dotyk. Mimo wszystko plansze nie są zbyt długie, ale niestety frustracyjne powroty na start mogą zmusić graczy do odłożenia produkcji. Na szczęście w grze dostępne są power-upy np. pistolet przypominający Spread Gun rodem z Contry oraz kawałki tortu odradzające życie.

Oprawa graficzna bardzo mnie zaskoczyła. Wszystko, poczynając od ekranu tytułowego, przedstawiono w stylistyce szkicu, który został pokolorowany kredką świecową w odcieniach beżu i brązu, typowych dla dzikiego zachodu. Może nie brzmi to zadziwiająco, jednak w grze wygląda to bardzo oryginalnie. Styl pasuje idealnie do typowego westernu z Clintem Eastwoodem. Nie jest to jednak styl perfekcyjny, czasami tła wydają się lekko ubogie (np. jeden kaktus w pustej przestrzeni), na szczęście nie zdarza się to za często.

Dźwiękowo gra nie oszałamia. W tle występuje kilka powtarzających się utworów w klimacie westernu, jednak nie potrafię przypomnieć sobie ani jednego. Pamiętam za to, że nie były to kawałki denerwujące, po prostu niezbyt pamiętne. Efekty dźwiękowe natomiast stoją na dość wysokim poziomie, jednak nie ma ich tu zbyt wiele.

Mimo dość pozytywnych skojarzeń akcja gry niezbyt mnie porwała. Nie ma tutaj dużej różnorodności, chociaż w każdym levelu dostajemy nowe przeszkody, a nawet zdarzy się poziom w wózku w kopalni, parodiując Donkey Kong Country. Nie wiem czy jest to spowodowane moją niechęcią do gatunku filmowego czy może muzyka. Na szczęście co kilka poziomów występują tu walki z bardzo kreatywnymi jak na western bossami. Wielki osobnik z kartaczownicą i pociąg zmieniający się w robota rodem z Transformers to tylko wisienka na torcie produkcji. Ponadto ostatnie chwile gry mogą zaskoczyć nawet największych koneserów gatunku.

Sama gra nie jest długa, ma raptem 20 poziomów. Na szczęście dzięki 3 dostępnym postaciom i jednej dodatkowej zabawa kilkukrotnie zwiększa się. Pozostali znacznie różnią się od naszego protagonisty (Ms. Johnson wolniej się rusza, ale może lewitować w powietrzu niczym Peach w Super Mario Bros. 2, a Indianin Chieftain Bob zamiast broni palnej używa włóczni). Ostatnia czwarta postać jest pewnego rodzaju żartem, jednak nie będę jej ujawniał w tej recenzji.

Mam do pierwszej części Gunman Clive mieszane uczucia. Jest tu bardzo dużo trafnych elementów, ale coś wciąż mnie do tej produkcji zniechęca. Mimo tego zabrałem się za drugą część. Menu jest w zasadzie identyczne jak w jedynce, tak samo jak wszystkie opcje. Co mnie zaskoczyło to inny wybór palety barw. Tym razem panowała tu czerwień jakby zachód słońca ogarnął krainę Gunmana. Odpaliłem sequel, znów jako Clive. To co ujrzałem przeszło moje największe oczekiwania. Fioletowe tło, różnokolorowe sylwetki postaci, palące i walące się saloony, w świecie dzikiego zachodu nastąpił armagedon. Za tą katastrofą stoi mechaniczna bestia strzelająca rakietami w naszego dzielnego kowboja, który wyrusza zatrzymać apokalipsę. Gra definitywnie zmienia oblicze serii. Teraz kolejne poziomy mają rozmaite barwy, tła są bogate w detale, a styl szkicowy wciąż pozostaje taki sam.

Clive oprócz dzikiego zachodu odwiedza ośnieżony szczyt, bogate pałace, las bambusowy czy prehistoryczną krainę zamieszkaną przez dinozaury. Dodano tu wielu nowych przeciwników takich jak zapaśnicy sumo czy wojownicy ninja. Bossowie są wciąż bardzo kreatywni (tym razem walczymy z wielkim samurajem na dachu dojo czy gigantycznym T-Rexem). Muzyka również została udoskonalona, zachowując klimat westernu. To wszystko dzieje się w niezmienionej z poprzedniej części mechanice. Dalej strzelamy i skaczemy jak dawniej.

Nowością w Gunman Clive 2 są poziomy w perspektywie trójwymiarowej. W tych segmentach przemieszczamy się np. samolotem, na wiernym koniu czy niespodziewanie – na pterodaktylu. Stanowią one pewnego rodzaju odskocznię od levelów platformowych i utrzymują grę świeżą.

Tym razem nie mam sequelowi nic do zarzucenia. Nie znudził mnie jak część pierwsza, akcja wylewała się strumieniami, a groteskowi bossowie i ekscytująca muzyka to tylko wisienka na torcie. Jedynym problemem jest długość produkcji, mimo większej ilości poziomów od poprzedniczki grę wciąż można ukończyć w maksymalnie 2 godziny. Na szczęście tak jak w jedynce dostajemy tu 3 bohaterów do wyboru.

Całą kolekcję polecam z czystym sercem wszystkim fanom platformówek i westernów. Niektórzy mogą znudzić się pierwszą częścią jednak niska cena usprawiedliwia zakup nawet dla samego sequela.

Grę do recenzji dostarczył ConQuest – oficjalny dystrybutor Nintendo w Polsce.

Brak komentarzy

  1. Bardzo dobry tekst, przedstawia grę, a zarazem widać jasną ocenę autora, nie boi się wysunąć mocno subiektywnych tez jednocześnie pozostając merytorycznym. Można by popracować nad stylem ale ogólnie recenzje oceniam na 9/11. Reszta redakcji mogłaby się od ciebie wiele nauczyć!

Dodaj komentarz