The Legend of Zelda Breath of the Wild

Czyli nasze przemyślenia o najnowszej odsłonie serii.

O tym, że najnowszą Zeldę warto kupić, nie trzeba nikogo przekonywać. Dlatego zamiast tradycyjnej recenzji, przygotowaliśmy dla Was krótki opis naszych wrażeń z najnowszym dzieckiem od Nintendo. Zachęcamy także, abyście Wy czytelnicy podzielili się z nami swoimi odczuciami z przygód w Hyrule. Czekamy na Wasze komentarze!

.

.

.
Przez pierwszych kilka godzin poważnie obawiałem się o jakość Breath of the Wild, ale ku mojemu zaskoczeniu, zostałem uspokojony zaraz po przejściu pierwszego etapu. Wszystko zaczęło się zgrywać, a puste pola nabrały życia, pojawiła się nowa zwierzyna, ludzie, potwory i nowe okazje do masy interakcji z ogromnym światem. Jeszcze nie widziałem gry, w której można by było na tyle różnych sposobów integrować w to, co dzieje się na świecie. Co ciekawe, prawie jak w Majora’s Mask, Link jest tylko tłem do historii opowiadanej przez NPC. Ludzie chodzą, zwiedzają, handlują, uprawiają roślinność, w nocy śpią, reagują na to co się dzieje, po prostu robią wszystko to co powinni i z sensem.

Nigdy wcześniej też walka nie miała takiego sensu jak teraz i nie była tak wymagająca. Na samym początku ginąłem raz za razem, ale nie dlatego, że rzuciłem się na potwora znacznie silniejszego. Tym razem walka wymaga od gracza więcej taktyki, przemyślenia, spokoju. Ja za bardzo się spieszyłem, nie rozumiałem ruchów Bokoblinów i mechaniki gry. Z czasem pojedynki stały się znacznie łatwiejsze, ale dzięki temu, że zwyczajnie nauczyłem się odpowiednio do nich podchodzić. Ale… przeciwnicy też się uczą. Ich AI jest wyjątkowo wysokie i pomimo 50 godzin na liczniku nadal potrafią czymś zaskoczyć. Szczerze przyznam, że nie pamiętam kiedy ostatnio The Legend of Zelda była tak wymagająca, nie tylko w walce. Nie jesteśmy prowadzeni za rączkę, nic nie jest oczywiste i wszystko musimy testować sami. A jeśli nie wpadniemy na pomysł taki, jak chcieli twórcy – możemy stworzyć swoje własne rozwiązanie problemu. I chyba właśnie to wciąga mnie w tym wszystkim najbardziej.

To niesamowite jak magicy w Nintendo stworzyli zupełnie nową Zeldę inną od poprzednich, jednocześnie zachowując wiele elementów charakterystycznych dla serii. Wbrew początkowym obawom, dzięki temu nie mam wątpliwości w co gram – nadal czuję tu klimat The Legend of Zelda. Stworzono nie tylko zupełnie nową przyszłość dla całej serii, ale i również dla gatunku gier z otwartym światem. Breath of the Wild jest dopracowana w wielu aspektach, nawet w takich, o których nigdy byśmy nie pomyśleli. Za każdym razem, kiedy zastanawiałem się „ciekawe, czy jest możliwe…”, za kilka lub kilkanaście minut (lub godzin) okazywało się, że jest.

Ale nie oszukujmy się, to nie jest gra dla każdego fana gier z otwartym światem. Nie jest to też Zelda dla każdego fana serii. I ośmielę się nawet stwierdzić, że nie jest to najlepsza gra pod słońcem. Ale jest to jedna z najlepszych produkcji w jakie miałem przyjemność zagrać i być może najlepsza odsłona trzydziestoletniego cyklu Nintendo.

Recenzję Sebastiana możecie przeczytać [tutaj].

.

.

.
Do tej pory uważałem, że nie lubię gier z otwartym światem. Breath of the Wild udowodniło mi jednak, że nie lubię pewnego typu sandboksów – tych uważanych za definicję gatunku, z masą znaczników, licznikiem metrów do celu (co za kuriozum), nudzących po kilkunastu godzinach jednakiego łażenia w te i we wte.

Nowa Zelda w udany sposób odwraca esencję rozgrywki – zamiast podążać za oznaczeniami na mapie, zrób je sobie sam. Wieże znane chociażby z serii Assassin’s Creed nie powodują, że wiesz o danej części świata absolutnie wszystko. Zarysowana zostaje ogólna topografia terenu, jednak ciekawych obiektów w polu widzenia szukasz sam, pomagając sobie rozmowami z postaciami spotykanymi po drodze (które w przeważającej liczbie przypadków nie przekazują informacji na zasadzie „oznaczyłem ci to na mapie”, a raczej „na zachodzie jest jeziorko, ale nie wiem co tam jest, bo w okolicy kręcą się potwory”). Podoba mi się to, brakowało mi tego. Ostatni raz grałem w coś takiego chyba dobrą dekadę temu. To był Morrowind.

Eksploracja jest uzależniająca. Motorem napędowym mojej podróży po Hyrule była naturalna ciekawość. Co jest za tym wzgórzem? Jaka zagadka czeka na mnie w kolejnej małej świątynce (które, choć podobne architektonicznie, oferują szereg kilku-kilkunastominutowych, zróżnicowanych zagadek)? Czy dam radę temu potworowi, który wygląda groźnie?

Właśnie, potwory, a więc i walka. Prosta w założeniach, jednak angażująca. Nie ma mowy o pojedynkach jeden na jednego – potwory zachodzą Linka z wielu stron, próbują różnych taktyk i reagują na ruchy długouchego. A do sławetnego niszczenia się broni da się przyzwyczaić, choć nie dziwi mnie, że armia Hyrule poległa w walce z Ganonem, skoro dysponowała mieczami rozpadającymi się po uporaniu się z dwoma-trzema potworami.

Jedyna wada gry, na którą warto zwrócić uwagę, to duże problemy z utrzymaniem stałej liczby klatek na sekundę. Ścinki zdarzają się w wielu miejscach – w miastach towarzyszyły mi bardzo często, ale gra chrupała także podczas starć. Jak to jednak w przypadku świetnych tytułów bywa – mózg stara się zagrzebać uchybienia gdzieś na spodzie sterty zalet.

Breath of the Wild to najlepsza Zelda w jaką grałem i aż nie mogę usiedzieć na miejscu, gdy zastanawiam się, w którą stronę tym razem pójdzie Nintendo. Kolejna odsłona cyklu z otwartym światem, powrót do bardziej liniowej struktury rozgrywki? A może jeszcze coś innego? Ale dobra, nieważne, nie ma po co wybiegać tak daleko w przyszłość – pomimo 150 godzin spędzonych w Hyrule, nadal mam ochotę na kolejne. Zostało mi chyba coś jeszcze do odkrycia, no nie?

.

.

.

Przeglądanie wiadomości na temat Breath of the Wild ograniczyłem do minimum. Czasem sporadycznie zerknąłem na jakiś trailer, więc do gry podchodziłem całkiem na świeżo, właściwie nie wiedząc, czego mogę się spodziewać. Pierwsza godzina z grą była dla mnie dziwna. Zapewne było to spowodowane odejściem od klasycznej formuły serii na rzecz otwartego świat. Po oswojeniu się i poznaniu mechanik rządzącymi tym światem, przepadłem.

Taki otwarty świat w grach lubię. Mam do dyspozycji niezbędne narzędzia i mogę udać się gdziekolwiek, bez zbędnego gadania i przydługich cut-scenek. Nikt nie prowadzi mnie za rękę, a do wszystkiego dochodzę samemu. Mogę się poddać beztroskiej eksploracji każdego zakamarka tej misternie zaplanowanej krainy, a każde obranie kierunku na konkretny cel owocuje małą-wielką przygodą. Mogę natrafić na obóz Moblinów, który będzie zawierał skrzynkę z fantem, mogą mnie zaskoczyć warunki pogodowe (fenomenalna burza!), ewentualnie mogę natrafić na ukrytą świątynię. Sam narzucam sobie tempo eksploracji.

Hyrule w Breath of the Wild jest dziką i nieprzyjazną krainą. Każde spotkanie z adwersarzami może okazać się naszym ostatnim, jeżeli nie jesteśmy dobrze przygotowani. Może nie jest to poziom Soulsów, ale walka w tej grze stanowi wyzwanie. Przeciwnicy starają się nas flankować i atakować grupami. Do naszej dyspozycji są uniki oraz parowanie tarczą. Może system ten jest prosty, ale sprawia frajdę, w szczególności gdy uda się uniknąć ataku wroga i przeprowadzić zabójczą kontrę. Trzeba też mieć na uwadze wytrzymałość naszego oręża. Każde uderzenie nadwyręża naszą broń lub tarczę, co w konsekwencji prowadzi do jego zniszczenia. Jak na mój gust, ekwipunek kruszy się zbyt szybko, bowiem wystarczy kilkanaście-kilkadziesiąt uderzeń i zostajemy bez aktualnie używanej broni. Zmusza to nas do chomikowania i korzystania z  różnego rodzaju oręża, co na pewno nie jest wadą.

Największą bolączką nowych przygód pana w zielonym kubraczku są technikalia. Gra lubi gubić klatki przy większych zadymach, a potrafi także przyciąć na pół sekundy. Niektóre obiekty potrafią się zmaterializować przed naszym nosem, a czasem możemy doświadczyć zniknięcia jakiegoś zwierzęcia na naszych oczach. Na szczęście nowa łatką częściowo rozwiązuje problemy z frameratem. Kolejną rzeczą do której mogę się przyczepić, to brak wyrazistych dungeonów. Są w nich zawarte ciekawe pomysły oraz świetnie się prezentują, ale nie mają tego efektu, który spowodowałby opad szczęki. Sporo im brakuje do takich perełek jak Forest Temple z Okaryny czy też Snowpeak Ruins z Twilight Princess. W dodatku są one bliźniaczo podobne do siebie w swojej strukturze.

Breath of the Wild jest sporą rewolucją w serii, która wyznaczy nowy trend dla przyszłych odsłon. Twórcy gry potraktowali nas jako inteligentnych graczy, którzy sami potrafią sobie poradzić ze wszelkimi trudnościami bez tysięcy podpowiedzi wyskakujących na ekranie. Zaowocowało to jedną z najlepszych gier w historii i cieszę się, że miałem okazję w nią zagrać. Jednak obawiam się, że gdy moja przygoda w Hyrule dobiegnie końca, poczucie pustki będzie silne jak nigdy.

.

.

.

Muszę szczerze przyznać, że obawiałem się o najnowszą część spod szyldu świata Hyrule. Nie był to strach mocno dla mnie bezpodstawny, bo do gry przykładał palce chociażby Monolith Soft, który w mej pamięci ostatnio odznaczył się sporą wpadką. Studio zawiodło mnie dziwnym tworem o nazwie Xenoblade Chronicles X, gdzie eksploracja to jedyna mile wspominana przeze mnie rzecz z całej gry, która jak na złość jeszcze stosunkowo dość szybko mi się znudziła. Danie wolnej ręki świeżym dla serii programistom dodatkowo spędzało mi sen z powiek… Bo co, jak co, ale Zelda, to ma być Zelda, a wielkie zmiany fundamentów rozgrywki nigdy i nigdzie nie były dobrze przyjmowane. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie nowej Zeldy z chociażby częściową mechaniką świata z wcześniej wspomnianego Xenoblade. Oglądanie jakichkolwiek materiałów, czy nawet rozgrywka w przedpremierowe demówki – nie uspokajały, a tylko mąciły w głowie. Temat odpuściłem i do Breath of the Wild wróciłem dopiero mając swoją kopię, którą mogłem się nacieszyć do woli w domowym zaciszu.

Zostałem wciągnięty bez reszty, a obawy znikły! Nie było strachu, była czysta radość z tego, co wsadziłem właśnie do napędu. Od pierwszych chwil z grą, do samego końca, w mojej głowie była tylko jedna myśl – ocalić ten piękny i magiczny, lecz zniszczony świat Hyrule. Nie ważne było, czy byłem w pracy, na zakupach, czy spałem – ciągle myślałem o tym, co muszę następnie zrobić, co pominąłem, gdzie byłem i gdzie chcę następnie być! Świat nowego Hyrule stał się niejako moim drugim domem na te dobre i jakże sympatycznie spędzone sto godzin. To już coś więcej niż byle gra dla mnie, to jest coś, czego nie potrafię skategoryzować inaczej niż – magnum opus. Klimat, fabuła, realizacja czy udźwiękowienie… Mógłbym długo się zachwycać, ale jest to zbędne. Mógłbym się też trochę czepiać, że a to gubi klatki, a to czasem przytnie… Ale po co? Nie przeszkadzało mi to podczas grania i zwracałem na to uwagę jedynie na początku przygody.

Przyczepić się tak szczerze mogę do jedynej przeszkadzającej mi rzeczy – łamigłówek i świątyń. Zawsze czekały na nas jakieś ogromne i skomplikowane labirynty, które czasem trzeba było przechodzić dniami. Ja to lubiłem i tu było mi tego zdecydowanie za mało. Cztery bestie, w których za dużo czasu nawet srogo błądząc nie spędziłem, to za mało, by moja ciągota do zagadek logicznych i ich rozwiązywania była zaspokojona. Co prawda ponad setka pomniejszych świątyń to jest spore wyzwanie, szkoda tylko, że nie w rozwiązywaniu, a ich odnalezieniu. Jednak samo ich odnajdywanie to nie jest jakiś wielki problem! Uwielbiam zwiedzać każdy zakamarek mapy, wspinać się, zjeżdżać i robić przeciwnikom desanty powietrzne. Nawet Hyrule Compendium – swoisty Pokemon Snap – powoduje u mnie jeszcze większą chęć eksploracji i obfotografowania wszystkiego, zwłaszcza w nietypowych ujęciach. Tu nie ma nudy, ciągle jest coś do zrobienia, a eksploracja nie nuży po jakimś czasie jak w Xenoblade X. Na dobrą sprawę ogranicza nas jedynie wyobraźnia – co widać po tym, co niektórzy udostępniają w sieci.

Dla mnie to najlepsza gra wydana w ostatnich latach. Czekaliśmy długo, ale osobiście uważam, że było warto i nawet nie jestem w stanie wyrazić jak bardzo. Tak samo, jak nie żałuję ani sekundy spędzonej w tej grze. Ja tu jeszcze wrócę i to z pewnością nie raz! Teraz pozostaje tylko czekać nam na DLC…

8 komentarzy

  1. A ja w komentarzu napiszę, że … czekam, chcę zagrać (wciąż nie mam czasu :() ale to co najbardziej mnie pociąga i to czego pragnę to odrobina tajemnicy – mogę „zrobić” grę bo mam youtube z walkthrough i 5 minut na kolejną grę albo mogę na prawdę wejść w grę, wtopić się w przygodę i cieszyć się jej odkrywaniem … myślałem, ze tylko ja czyli ktoś kto zagrywał w latach 80tych jeszcze to lubi a tu miła niespodzianka – jest nas kilku więcej. Dzięki!

  2. Piękna, wciągająca… Czy rewolucyjna? Przypomina że najważniejszy powinien być „fun” z rozgrywki. On drzemie w szczegółach, nieprawdopodobnym dopracowaniu. Gra daje gigantyczne pole możliwości każdemu. Rozbudowany, interesujący, czarujący świat. Zawsze marzyłem by wziąć udział w historii elektronicznej rozrywki na miarę Okaryny. Ciesze się że wreszcie się doczekałem 🙂

Dodaj komentarz