[Recenzja] Samurai Warriors: Chronicles 3

Nigdy nie grałem w żadną część niekończącej się serii „Warriors” od Tecmo Koei. Nie grałem w Hyrule Warriors, Dynasty Warriors, Dragon Quest Warriors i im podobne. Teraz mam w końcu okazję zrecenzować najnowszy tytuł z serii –  Samurai Warriors: Chronicles 3 i przekonać się na własnej skórze, czy seria przypadnie mi do gustu czy nie.

Trójka w tytule może być dla wielu z Was myląca. Wszakże na Zachodzie wyszła tylko jedna część Samurai Warriors. Druga część, będąca tak naprawdę ulepszoną pierwszą nigdy do nas nie trafiła. Trzecia w końcu, tylko w cyfrowej wersji wróciła na nasz rynek, byśmy mogli siekać setki, tysiące, miliony przeciwników.

Od razu po uruchomieniu tytułu tworzymy naszą postać. Jej edytor jest mocno zaawansowany, znacznie bardziej niż ten w np. Monster Hunterze. Zdecydowanie bliżej mu do tradycyjnego RPG. Wkrótce po tym słyszymy z głośników 3DSa japoński dubbing a na ekranach widzimy przewijającą się cutscenkę z angielskimi napisami. Cały tytuł opowiada, jak zapewne się domyślacie, o wojnach samurajów za czasów feudalnej Japonii. Mnóstwo generałów, dowódców, imion, nazwisk, postaci, których praktycznie nie jesteśmy w stanie zapamiętać przewija się już od pierwszych minut gry. Wprowadza to lekki chaos w fabule, bo szybko przestajemy ogarniać kto jest dobry, kto zły, kto ma rację a kto nie. Ale fabuła przecież nie jest najważniejsza. Po kolejnej cutscence zaczynamy grę właściwą – ciachanie milionów przeciwników!

Zacznę może od tego, co rzuca się najbardziej w oczy: grafika. Graficznie tytuł prezentuje się bardzo biednie. Tekstury podłoża są mierne, wrogowie wyglądają jak z ery wczesnego PS2, ich animacje są drętwe i sztywne. Jako, że walczymy cały czas z wojskami samurajów, nie zdziwię się, jeśli w ich szeregach byli ninja. Bo jak inaczej wytłumaczyć nagle pojawiających się wrogów w odległości 2 centymetrów od nas? Gra potrafi również zdrowo chrupnąć, a przy włączonym efekcie 3D płynność gry spada do praktycznie niegrywalnego poziomu. Na plus zasługują modele głównych bohaterów, czy to protagonistów czy antagonistów. Przynajmniej na cutscenkach na silniku gry są oni wykonani dokładnie i wyraźnie lepiej od całej reszty. Wyobraźcie sobie anime, w którym główny bohater jest szczegółowo narysowany, a wszyscy pozostali są „na jedno kopyto”. Tak samo jest w Samurai Warriors.

Podczas ciachania przeciwników ciągle słyszymy jakieś azjatyckie dźwięki, które po dłuższym czasie zaczynają nużyć. Muzyka nie jest jakoś wybitna, w trakcie rozgrywki praktycznie jej nie słychać bo jest zagłuszana toną dialogów po japońsku, okrzyków, dźwięków broni. Ponownie, zaliczam na plus w pełni japoński dubbing, jednak szkoda, że Tecmo nie pokusiło się o angielski.

A jak przebiega sama rozgrywka? Zadziwiająco… Nudno! Ale również… wciągająco. Wyjaśnię: Nie sądziłem, że gra polegająca na walce z setkami przeciwników podczas tak ciekawego okresu historycznego potrafi być tak nudna. Całość sprowadza się do mashowania jednego, dwóch przycisków z okazjonalnym wciśnięciem czegoś innego i… już. No dobra, są różne combosy i różne techniki na danego wroga, są zmiany postaci w locie za pomocą dotykowego ekranu, jest zdobywanie poziomów i upgrade broni ale to tylko drobne tło do nudnego trzonu rozgrywki. Dobra, mamy parę rodzajów broni i każdą walczy się ciut inaczej, każda też ma swój własny silny atak aktywowany po uzupełnieniu odpowiedniego paska. Jasne, dostajemy też dodatkowe efektywne akcje, gdy uaktywnimy specjalny atak w pobliżu naszego innego podopiecznego. Jasne, gra zarzuca nas dosłownie dziesiątkami subquestów w trakcie misji. Ale to wszystko jest nudne, schematyczne i powtarzalne!  Ale dawkowane odpowiednio sprawia, że ciągle się do tytułu wraca. Pojawia się syndrom „jeszcze jednej misji”.

Każda nowa postać oddana do naszego użytku w trakcie misji (a tych postaci możemy mieć na raz 4, łącznie z nasza własną) startuje na podstawowym poziomie, więc nie dość, że jest słaba, to jeszcze łatwo ją zabić co skutecznie przyczyni się do niepowodzenia misji. Subquesty są narzucane dosłownie co parę sekund zatrzymując na chwilę rozgrywkę. I po co to, skoro w ferworze walki i tak w gruncie rzeczy nie wiemy gdzie iść wykonać dany subquest polegający, a jakże, na zabiciu kolejnego tabunu przeciwników bądź jednego generała otoczonego armią przydupasów? Dobra, mamy mini mapę ciągle widoczną na dolnym ekranie, ale jest na niej tyle ikonek, migających kwadracików i bóg wie co jeszcze, że momentami nie sposób ogarnąć co na niej się znajduje! Mapa jednak ułatwia ogarnięcie własnej drużyny dzięki wskazaniu naszym podopiecznym gdzie mają się udać. Dzięki temu możemy w trudniejszych momentach skupić wszystkich w jednym miejscu i razem radośnie ciachać wroga w towarzystwie spadków animacji. Albo możemy też pojechać koniem do miejsca jakiegoś subquesta, po drodze tratując ludzi. No i gubiąc klatki oczywiście. I wpadać na przeciwników pojawiających się dosłownie na Tobie. Uhh….

Nie samą walką i trybem fabularnym człowiek żyje. W menu gry między misjami możemy zakupić nowy oręż, ulepszyć go, możemy kupić różnorakie DLC, możemy zaprosić naszego znajomego na herbatkę (!), co poskutkuje zwiększeniem szacunku tej postaci do nas. To natomiast prowadzi do tego, że będziemy mogli grać tym bohaterem podczas powtarzania scenariuszy, oraz odblokuje alternatywne ścieżki fabularne, dialogi i cutscenki. Poziom szacunku rośnie podczas wykonywania misji, jednak dzięki kosztownej herbatce, możemy ten proces przyśpieszyć.

Mamy również dostępny tryb wyzwań w którym znajdziemy misje polegające na jak najszybszym ubiciu wrogów, zdobyciu jak największej liczby punktów i dojściu do wyjścia. Mamy na to ograniczony czas, ale dzięki wykonywaniu subquestów w trakcie wyzwania, zdobywamy dodatkowe cenne sekundy.

Każdą misję w grze możemy zagrać na trzech różnych poziomach trudności – łatwym, normalnym i trudnym. Jako, że gra momentami staje się trudna przez narzucanie nam niskopoziomowych postaci, zachęcam do początkowego grania na easy, a podczas niekończącego się grindu, grać już na wyższych poziomach trudności.

 

Mam bardzo mieszane odczucia w kwestii Samurai Warriors: Chronicles 3. Z jednej strony gra jest niezwykle powtarzalna i nudna. Z drugiej strony ciągle do niej wracam, przechodzę jedną, dwie misje i odkładam na bok. Ciągle chcę do niej wracać i pociachać przeciwników. Tona rzeczy do zrobienia i odblokowania sprawia, że chce się grać. Z innej strony odbiór gry psuje marna grafika i spadki animacji. Ciężko wydać jednoznaczny werdykt, ale jeśli wiecie z czym to się je, to wiecie czego oczekiwać. Dla tych, którzy nigdy nie grali w grę z tej serii, podobnie jak ja – spróbujcie. Ale wcześniej pooglądajcie filmiki i sami zdecydujcie.

Grę do recenzji dostarczył ConQuest – oficjalny dystrybutor Nintendo w Polsce.

Brak komentarzy

  1. ’Jedynka’ przypadła mi do gustu – wydaje mi się, że towarzyszył mi ten sam syndrom powracania do tytułu i pociachania przeciwników pomimo wydawałoby się nudy w rozgrywce po pewnym czasie (chociaż nie zauważyłem spadku w animacji ale też w 3D nie grywałem). Zgadzam się również w kwestii pojawiających się co rusz subquestów – w trakcie ferworu walki jest to po prostu mało praktyczne, często aby zrobić 'wszystko’ musiałem na spokojnie skupiać się na poszczególnym queście aby go ukończyć i tak gra wydłużała swój, w tym przypadku, schematyczny żywot powracania do danej mapki (jeśli chcemy wszystko odblokować, rzecz jasna).. znaczy, piszę za siebie bo może da się to ogarnąć za jednym zamachem, ja nie dawałem xd Skoro wersja tylko cyfrowa to raczej daruję sobie 'trójkę’.

Dodaj komentarz